To miała być prosta misja.
Bez komplikacji...
Mieliśmy wejść do supermarketu, rozejrzeć się, wynieść wszystko, co tylko może się przydać. Nic szczególnego. Omen twierdził, że to rutyna. A jednak… coś w tym dniu było inne. Inny oddech wiatru. Inny cień...
Powietrze stało w miejscu. Ciężkie, wilgotne, nasiąknięte kurzem i ciszą. Chmury, gęste i niskie, tłumiły światło tak, że wszystko wydawało się płaskie, jakby ktoś wyłączył głębię świata. W takich dniach zawsze byłam czujniejsza. Albo po prostu bardziej przestraszona.
Omen, jak zawsze, rozdzielił nas jak żołnierzy. Jakbyśmy byli cholernymi pionkami na planszy... Nie miał notatek. Nie musiał pytać. Znał nas wszystkich na pamięć – nasze silne strony, nasze wady, nasze strachy. Rozdysponował zadania z taką pewnością, że nawet nie próbowaliśmy dyskutować.
Garry i Kodżak – broń wyborowa, długi dystans – mieli obejść teren od południa, tam gdzie zaczynały się stare pola. Zniszczone ogrodzenia ciągnęły się aż po horyzont, trawy rosły tam wysoko, jakby nikt nie odważył się tam wejść od lat. Idealne miejsce na zasadzkę. Ale też na obserwację.
Mała i Ranki ubezpieczali ich od wschodu, od strony huty. Huta... Wyglądała jak potwór, który zamarł w połowie krzyku. Jej stalowe rusztowania i zardzewiałe kominy wbijały się w niebo, jakby próbowały je przebić. Miałam wrażenie, że te ruiny coś pamiętają. I nie chcą się tym dzielić...
Kola i Dzika – te dwie stanowiły zabójczy duet... – zachód. Blokowiska. Z każdej strony przerażające. Te puste ściany, obdarte z tynku, z powybijanymi oknami, patrzyły na nas jak puste oczodoły. Poszarpane dachy i balkony jak szpony pełznące ku nam. Wyglądały tak, jakby pamiętały dziejące się w nich życie. Wszystkie dziecięce śmiechy, każdy romans, niezliczone kłótnie... Nigdy nie wiedziałam, czy ktoś nie patrzy z drugiej strony.
Ryba i Roczek wzięli północny wschód - zarośnięte parkingi, gdzie asfalt pękał jak stara skóra.
Gruby i Mimik osłaniali północny zachód – tam jeszcze stały auta. Zatrzymane w pośpiechu, z niedomkniętymi drzwiami. Niektóre z nich wyglądały, jakby ktoś wysiadł dopiero co. Jakby miał zaraz wrócić. Ale nikt nie wracał...
Ja szłam z Omenem, razem ze Starym, Cichym i Kuną. Jak zawsze.
Byliśmy jego osłoną. Albo jego sumieniem. Nie wiem. Wiem tylko, że zawsze szliśmy za nim, bez pytania. I on nigdy nie oglądał się za siebie – ufał, że tam jesteśmy.
Sarna - młoda, siedemnastoletnia, z twarzą jeszcze dziewczęcą, ale spojrzeniem, które już dawno przestało być niewinne - pilnowała wejścia. Nikt nie strzelał tak jak ona. Kiedy stała na czatach, mogliśmy ufać, że nikt się nie przedrze.
Byli z nią jej bracia - Rebus i Korki.
Dwaj milczący olbrzymi. Silni, doświadczeni, z ruchami ludzi, którzy już wszystko widzieli.
Zresztą nie ma się co dziwić - zanim do nas przystąpili, latami służyli w wojsku, a nigdy nie opowiadali o swoich misjach. Gdy patrzyłam im w oczy czułam realny strach, który może mnie pozbawić życia w ułamku sekundy - zawsze wtedy cieszyłam się, że mam ich po swojej stronie.
Gdy szli, ziemia wydawała się drżeć. Ale przy Sarnie byli jak cień. Cichy. Stały. Nie do ruszenia.
Ruda, Kucyk, Rubin, Żona, Filler i Mango zostali przy dzieciach w karawanie.
Zawsze zostawali. Byli najlepsi w krótkiej broni, ale jeszcze lepsi w obronie tych, którzy nie potrafili się obronić sami. Kiedyś myślałam, że to strata ich potencjału. Teraz wiem, że to było najważniejsze zadanie ze wszystkich. Gdyby nie oni, nikt z nas nie mógłby się pochwalić tym, że dalej chodzi i oddycha...
Dotarliśmy do supermarketu.
Wejście było szeroko otwarte.
Zbyt szeroko. Zbyt czysto. Nie było śladów walki. Ani śladów ludzi. Żadnych śmieci, połamanych szyb. Tylko ciche, chłodne powietrze. I zaproszenie. Zaproszenie, które wisiało w powietrzu jak pajęcza sieć...
Omen nawet się nie zawahał. Wszedł pierwszy.
Weszliśmy za nim.
Zawsze szedł pierwszy. Zawsze jakby wiedział - jakby po prostu widział drogę przed sobą.
Ale tym razem, gdy jego cień zniknął wewnątrz, poczułam coś... innego. Cień nie poruszał się tak jak zwykle. Może to tylko złudzenie światła. Może pył i kurz rzucały swoje refleksy. A może nie.
Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek, czymkolwiek Omen się przejmował. Dbał o nas. Tak. Wracaliśmy po siebie, ilekroć było trzeba. Po Garrego, po Dziką... Po Sarnę. Po mnie też, nie raz.
Ale nie po obcych. Nie po ludzi z zewnątrz...
To była zasada. Jedna z tych, które Omen sam stworzył. Żelazna. Prosta. Sprawiedliwa. Bo tam, gdzie nie obowiązują zasady, zaczyna się chaos. A my nie mogliśmy sobie pozwolić na chaos.
Tym razem jednak coś było nie tak.
W środku nie było tego, czego się spodziewaliśmy. Zapach nie pasował. Nie był stęchły. Był… świeży. Jak coś niedawno przyniesione. Jak ślad obecności, który nie powinien tu być.
Usłyszałam stukot. Zbyt lekki, by to był szczur.
Zbyt szybki, by to był wiatr.
Zbyt cichy, by to był ktoś z naszych.
Zatrzymałam się...
I wtedy to poczułam. Nie strach. Jeszcze nie... Ale chłód, który wszedł we mnie jak cień. I pewność, która nie miała jeszcze dowodu:
Ktoś tu był.
Albo wciąż jest.
I czeka...
Omen się nie obejrzał, ale w jego ruchach było coś dziwnego. Jakby nie był zaskoczony. Jakby wiedział...
To miała być prosta misja.
Bez komplikacji...