



Autorskie Pasty i Creepypasty część 3 | Maraton
ROZDZIAŁ I: "JEDNO PIWO ZA DALEKO"
Zawsze sądziliśmy, że jesteśmy nieśmiertelni. No wiesz, ten głupi młodzieńczy syndrom — świeżo po studiach, rozpaleni wolnością, napompowani piwem i ambicją. Kiedy rzucasz książki w kąt i czujesz, że całe jebane życie jest Twoje. Tak właśnie myśleliśmy, kiedy jechaliśmy tym rozklekotanym kamperem Marka w głąb lasu Smolniaków. Bez zasięgu, bez cywilizacji. Żeby, jak to powiedział Paweł, "w końcu odetchnąć pełną klatą".
Było nas siedmioro: ja (Tomek), Marek (właściciel kampera i nasz samozwańczy DJ), jego dziewczyna Anka, Paweł (świeżo upieczony magister i powód naszej wyprawy), siostry Wera i Kinga (ciche, ale ostre laski), no i Radek – nasz klaun, śmieszek, zawsze z jointem w kieszeni. Tyle że dziś był dziwnie spokojny. Mówił, że śnił coś „przegiętego”. Że ognisko się zmieniało w twarz, a jezioro „patrzyło”.
Wyśmialiśmy go oczywiście. I może to był nasz pierwszy błąd.
Kamper i chłód jeziora
Dotarliśmy na miejsce tuż przed zmierzchem. Jezioro — bez nazwy, przynajmniej żadnej oficjalnej. W starym leśnym przewodniku Marek przeczytał tylko, że to „staw pożarowy” z czasów PRL-u. Paskudne, czarne lustro wody, obrośnięte szuwarami jak dzikie włosy. Idealne na horror. Idealne na piwo. Wrzuciliśmy więc skrzynkę Żubrów do wody, żeby się chłodziły. Radek zaśmiał się, że to „najlepszy lodówka 2.0”. Powiesiliśmy lampiony, rozpaliliśmy ognisko, a muzyka leciała z głośnika jakby miała nas ochronić.
Ciepłe światło, śmiechy, trzask gałęzi pod stopami... I nagle: „Idę po piwo!” — krzyknął Radek, znikając między drzewami prowadzącymi do jeziora.
To były jego ostatnie słowa, które słyszeliśmy.
Zawsze sądziliśmy, że jesteśmy nieśmiertelni. No wiesz, ten głupi młodzieńczy syndrom — świeżo po studiach, rozpaleni wolnością, napompowani piwem i ambicją. Kiedy rzucasz książki w kąt i czujesz, że całe jebane życie jest Twoje. Tak właśnie myśleliśmy, kiedy jechaliśmy tym rozklekotanym kamperem Marka w głąb lasu Smolniaków. Bez zasięgu, bez cywilizacji. Żeby, jak to powiedział Paweł, "w końcu odetchnąć pełną klatą".
Było nas siedmioro: ja (Tomek), Marek (właściciel kampera i nasz samozwańczy DJ), jego dziewczyna Anka, Paweł (świeżo upieczony magister i powód naszej wyprawy), siostry Wera i Kinga (ciche, ale ostre laski), no i Radek – nasz klaun, śmieszek, zawsze z jointem w kieszeni. Tyle że dziś był dziwnie spokojny. Mówił, że śnił coś „przegiętego”. Że ognisko się zmieniało w twarz, a jezioro „patrzyło”.
Wyśmialiśmy go oczywiście. I może to był nasz pierwszy błąd.
Kamper i chłód jeziora
Dotarliśmy na miejsce tuż przed zmierzchem. Jezioro — bez nazwy, przynajmniej żadnej oficjalnej. W starym leśnym przewodniku Marek przeczytał tylko, że to „staw pożarowy” z czasów PRL-u. Paskudne, czarne lustro wody, obrośnięte szuwarami jak dzikie włosy. Idealne na horror. Idealne na piwo. Wrzuciliśmy więc skrzynkę Żubrów do wody, żeby się chłodziły. Radek zaśmiał się, że to „najlepszy lodówka 2.0”. Powiesiliśmy lampiony, rozpaliliśmy ognisko, a muzyka leciała z głośnika jakby miała nas ochronić.
Ciepłe światło, śmiechy, trzask gałęzi pod stopami... I nagle: „Idę po piwo!” — krzyknął Radek, znikając między drzewami prowadzącymi do jeziora.
To były jego ostatnie słowa, które słyszeliśmy.
ROZDZIAŁ II: "NIE WRÓCIŁ"
Minęło pięć, potem dziesięć minut. Zaczęliśmy się śmiać, że pewnie po drodze jara albo się potknął. Ale piętnaście minut bez powrotu to już inna historia. Marek zaproponował, żeby iść po niego — z telefonem, oczywiście bez zasięgu, ale z latarką.
Poszliśmy razem: ja, Marek i Anka. Trzeszczące patyki pod nogami brzmiały nagle głośniej, jakby coś za nami szło. Las był chory. Mówię poważnie — powietrze było ciężkie, jakby ktoś wieszał mokre szmaty między drzewami. Gdy dotarliśmy do jeziora, piwa pływały na powierzchni.
Ale nie było Radka.
Ani śladów. Zero. Ani buta, ani śmiechu. Tylko lekko kołyszące się fale i jeden dziwny szczegół: wśród szuwarów dryfował jeden biały skarpeta. Jego skarpeta. Wszyscy wiedzieliśmy, że nosił tylko jedną markę: te białe z czerwonym paskiem. Zawsze.
Zaczęła się panika. Anka wrzeszczała, Marek klął. A ja zobaczyłem coś, czego nie powiedziałem im wtedy.
Z drugiej strony jeziora, tuż nad taflą wody... coś się poruszyło.
Minęło pięć, potem dziesięć minut. Zaczęliśmy się śmiać, że pewnie po drodze jara albo się potknął. Ale piętnaście minut bez powrotu to już inna historia. Marek zaproponował, żeby iść po niego — z telefonem, oczywiście bez zasięgu, ale z latarką.
Poszliśmy razem: ja, Marek i Anka. Trzeszczące patyki pod nogami brzmiały nagle głośniej, jakby coś za nami szło. Las był chory. Mówię poważnie — powietrze było ciężkie, jakby ktoś wieszał mokre szmaty między drzewami. Gdy dotarliśmy do jeziora, piwa pływały na powierzchni.
Ale nie było Radka.
Ani śladów. Zero. Ani buta, ani śmiechu. Tylko lekko kołyszące się fale i jeden dziwny szczegół: wśród szuwarów dryfował jeden biały skarpeta. Jego skarpeta. Wszyscy wiedzieliśmy, że nosił tylko jedną markę: te białe z czerwonym paskiem. Zawsze.
Zaczęła się panika. Anka wrzeszczała, Marek klął. A ja zobaczyłem coś, czego nie powiedziałem im wtedy.
Z drugiej strony jeziora, tuż nad taflą wody... coś się poruszyło.
ROZDZIAŁ III: "TO COŚ"
Wróciliśmy do ogniska. Dziewczyny pytały, czy to żart. Powiedzieliśmy, że może się zgubił. Marek poszedł po broń — miał w kamperze starą pałkę teleskopową i nóż myśliwski „dla klimatu”. Nikt się nie śmiał.
I wtedy zaczęło się dziać coś jeszcze gorszego.
Najpierw zapach — jakby ktoś zgnił żywcem. Coś pomiędzy zdechłym szczurem a chlorem. Potem dźwięk... taki bulgoczący śmiech, jakby ktoś próbował śmiać się przez rozdarte gardło. I... chrzęst. Nie gałęzi. Kości. Jakby coś miażdżyło je między zębami.
Zgasł jeden z lampionów.
A potem go zobaczyliśmy.
To coś... stało na czterech kończynach, ale wyraźnie mogło chodzić też na dwóch. Mierzyło może 2 metry, może więcej — jego ciało było dziwnie wydłużone, pokryte czymś, co przypominało wilgotne, łuskowate mięso, jakby ktoś posklejał ludzkie skóry i włożył w nie rozkładające się mięśnie. Twarz? Nie była twarzą. Trzy oczodoły, z czego tylko jedno „oko” zdawało się żywe, reszta była jak puste dziury. Zamiast nosa: długi, drgający jęzor, czarny jak smoła, który co jakiś czas wyciągał się jak robak, smakując powietrze. A z ust — jeśli to można tak nazwać — wystawały... nie, kurwa, one nie wystawały. One wibrowały. Zęby — zakrzywione, długie jak palce, poruszające się w rytmie jego oddechu. Wyglądał jak krzyżówka goblina, martwego płodu i czegoś, co zrodziło się w kiszkach piekła.
Wera zaczęła wymiotować. Kinga zamarła.
A ono się zbliżało.
Wróciliśmy do ogniska. Dziewczyny pytały, czy to żart. Powiedzieliśmy, że może się zgubił. Marek poszedł po broń — miał w kamperze starą pałkę teleskopową i nóż myśliwski „dla klimatu”. Nikt się nie śmiał.
I wtedy zaczęło się dziać coś jeszcze gorszego.
Najpierw zapach — jakby ktoś zgnił żywcem. Coś pomiędzy zdechłym szczurem a chlorem. Potem dźwięk... taki bulgoczący śmiech, jakby ktoś próbował śmiać się przez rozdarte gardło. I... chrzęst. Nie gałęzi. Kości. Jakby coś miażdżyło je między zębami.
Zgasł jeden z lampionów.
A potem go zobaczyliśmy.
To coś... stało na czterech kończynach, ale wyraźnie mogło chodzić też na dwóch. Mierzyło może 2 metry, może więcej — jego ciało było dziwnie wydłużone, pokryte czymś, co przypominało wilgotne, łuskowate mięso, jakby ktoś posklejał ludzkie skóry i włożył w nie rozkładające się mięśnie. Twarz? Nie była twarzą. Trzy oczodoły, z czego tylko jedno „oko” zdawało się żywe, reszta była jak puste dziury. Zamiast nosa: długi, drgający jęzor, czarny jak smoła, który co jakiś czas wyciągał się jak robak, smakując powietrze. A z ust — jeśli to można tak nazwać — wystawały... nie, kurwa, one nie wystawały. One wibrowały. Zęby — zakrzywione, długie jak palce, poruszające się w rytmie jego oddechu. Wyglądał jak krzyżówka goblina, martwego płodu i czegoś, co zrodziło się w kiszkach piekła.
Wera zaczęła wymiotować. Kinga zamarła.
A ono się zbliżało.
ROZDZIAŁ IV: "PIERWSZY KRZYK"
Pierwszy padł Marek. Rzucił się z nożem, krzycząc „Wypierdalaj!”, jakby to coś rozumiało. Widzieliśmy, jak doskakuje do niego z prędkością nie z tej ziemi — jedno pierdolone mrugnięcie oka — a potem...
...potem jego ciało zostało rozerwane.
Nie przecięte. Nie pogryzione. Rozsadziło go jak karton. Wybuch krwi, flaki, kości jak fajerwerki. Anka wrzeszczała. A my? Biegliśmy. Po prostu, kurwa, biegliśmy.
Pierwszy padł Marek. Rzucił się z nożem, krzycząc „Wypierdalaj!”, jakby to coś rozumiało. Widzieliśmy, jak doskakuje do niego z prędkością nie z tej ziemi — jedno pierdolone mrugnięcie oka — a potem...
...potem jego ciało zostało rozerwane.
Nie przecięte. Nie pogryzione. Rozsadziło go jak karton. Wybuch krwi, flaki, kości jak fajerwerki. Anka wrzeszczała. A my? Biegliśmy. Po prostu, kurwa, biegliśmy.
ROZDZIAŁ V: ROZGRYWKA
Biegliśmy na oślep. Anka, Kinga, Wera i ja. Drzewa zasłaniały niebo, latarki zostały przy ognisku. Tylko czarna ściana nocy i szaleńczy dźwięk naszego oddechu. Las jakby oddychał razem z nami – skrzypiał, jęczał, wił się wokół nóg. Co chwilę coś nas ocierało, liście, gałęzie – albo może coś więcej.
Dobiegliśmy do kampera.
Drzwi otwarte. Środek ciemny.
Anka trzęsła się jak osika. „Gdzie Paweł?” – jęknęła. Spojrzeliśmy po sobie. Ostatni raz widzieliśmy go jak siedział przy ognisku, wpatrzony w ciemność.
Zanim zamknąłem drzwi, usłyszeliśmy to znowu.
Ten śmiech.
Bulgotliwy, nieludzki. Tym razem bliżej.
A potem… głos. Głos Radka. Cichy, skrzeczący, jak przez telefon z zakłóceniami.
„Heeeeej… mam piwo… chooodźcieeee…”
Ale to nie był Radek. To było coś, co próbowało brzmieć jak on. Coś, co nauczyło się jego głosu.
Kinga zwymiotowała na podłogę kampera. Anka płakała. A ja tylko stałem, z nożem Marka w ręce i wiedziałem, że zaraz nie będzie już nikogo do obrony.
Biegliśmy na oślep. Anka, Kinga, Wera i ja. Drzewa zasłaniały niebo, latarki zostały przy ognisku. Tylko czarna ściana nocy i szaleńczy dźwięk naszego oddechu. Las jakby oddychał razem z nami – skrzypiał, jęczał, wił się wokół nóg. Co chwilę coś nas ocierało, liście, gałęzie – albo może coś więcej.
Dobiegliśmy do kampera.
Drzwi otwarte. Środek ciemny.
Anka trzęsła się jak osika. „Gdzie Paweł?” – jęknęła. Spojrzeliśmy po sobie. Ostatni raz widzieliśmy go jak siedział przy ognisku, wpatrzony w ciemność.
Zanim zamknąłem drzwi, usłyszeliśmy to znowu.
Ten śmiech.
Bulgotliwy, nieludzki. Tym razem bliżej.
A potem… głos. Głos Radka. Cichy, skrzeczący, jak przez telefon z zakłóceniami.
„Heeeeej… mam piwo… chooodźcieeee…”
Ale to nie był Radek. To było coś, co próbowało brzmieć jak on. Coś, co nauczyło się jego głosu.
Kinga zwymiotowała na podłogę kampera. Anka płakała. A ja tylko stałem, z nożem Marka w ręce i wiedziałem, że zaraz nie będzie już nikogo do obrony.
ROZDZIAŁ VI: JEDNA PO DRUGIEJ
Nie wiem, kiedy Anka wybiegła. Po prostu usłyszeliśmy trzask drzwi, jej krzyk i... ciszę.
Wybiegłem za nią z nożem. Krzyczałem jej imię.
Znalazłem ją może 20 metrów od kampera. Ale to już nie była Anka. Jej ciało… Jezus… było wbite na drzewo. Dosłownie. Jak szpikulec. Potwór przebił ją od odbytu do gardła – cała nadziana, z oczami wyłupionymi i ustami rozciągniętymi w nienaturalnym grymasie. Jakby się uśmiechała.
A pod nią... stało ono.
Patrzyło na mnie swoim jednym żywym okiem. Jakby mnie analizowało. A potem się uśmiechnęło. Tymi zębami… poruszającymi się jak żywe istoty.
Zacząłem uciekać, ale usłyszałem coś jeszcze bardziej popierdolonego. Głos Marka. Krzyczał moje imię. Błagał o pomoc. Z wewnątrz potwora. Jakby był w jego środku.
Nie wiem, kiedy Anka wybiegła. Po prostu usłyszeliśmy trzask drzwi, jej krzyk i... ciszę.
Wybiegłem za nią z nożem. Krzyczałem jej imię.
Znalazłem ją może 20 metrów od kampera. Ale to już nie była Anka. Jej ciało… Jezus… było wbite na drzewo. Dosłownie. Jak szpikulec. Potwór przebił ją od odbytu do gardła – cała nadziana, z oczami wyłupionymi i ustami rozciągniętymi w nienaturalnym grymasie. Jakby się uśmiechała.
A pod nią... stało ono.
Patrzyło na mnie swoim jednym żywym okiem. Jakby mnie analizowało. A potem się uśmiechnęło. Tymi zębami… poruszającymi się jak żywe istoty.
Zacząłem uciekać, ale usłyszałem coś jeszcze bardziej popierdolonego. Głos Marka. Krzyczał moje imię. Błagał o pomoc. Z wewnątrz potwora. Jakby był w jego środku.
ROZDZIAŁ VII: LAS, KTÓRY ZJADA LUDZI
Wróciłem do kampera. Wera i Kinga siedziały skulone. Zabraliśmy wszystko, co mogliśmy – siekierę, latarkę, zapasowe baterie, telefon (oczywiście bez zasięgu). Przez chwilę myśleliśmy, że może da się pojechać stąd, ale...
Kamper nie odpalał. Nie, nie akumulator. Nie paliwo. Nie zacięta stacyjka.
Silnik był rozszarpany.
Dosłownie. Kable zwisały jak jelita. Ktoś – lub coś – rozjebało go od środka.
Nie było wyjścia. Musieliśmy wrócić nad jezioro. Do ogniska. Tylko tam były nasze torby, jedzenie, może nóż Pawła. Wera powiedziała, że coś jej „mówi”, żeby nie iść, że las jej „szepcze”. Ale nie mieliśmy opcji.
Gdy doszliśmy do miejsca, gdzie wcześniej płonęło ognisko, zobaczyliśmy tylko… krąg. Krąg z ludzkich szczątków. Palce, wnętrzności, włosy. Wszystko ułożone perfekcyjnie. Symetrycznie. Rytualnie.
A na środku, z głową wbita w ziemię, klęczał Paweł. Bez skóry. Obdarty, żywcem. Jak eksponat.
Wróciłem do kampera. Wera i Kinga siedziały skulone. Zabraliśmy wszystko, co mogliśmy – siekierę, latarkę, zapasowe baterie, telefon (oczywiście bez zasięgu). Przez chwilę myśleliśmy, że może da się pojechać stąd, ale...
Kamper nie odpalał. Nie, nie akumulator. Nie paliwo. Nie zacięta stacyjka.
Silnik był rozszarpany.
Dosłownie. Kable zwisały jak jelita. Ktoś – lub coś – rozjebało go od środka.
Nie było wyjścia. Musieliśmy wrócić nad jezioro. Do ogniska. Tylko tam były nasze torby, jedzenie, może nóż Pawła. Wera powiedziała, że coś jej „mówi”, żeby nie iść, że las jej „szepcze”. Ale nie mieliśmy opcji.
Gdy doszliśmy do miejsca, gdzie wcześniej płonęło ognisko, zobaczyliśmy tylko… krąg. Krąg z ludzkich szczątków. Palce, wnętrzności, włosy. Wszystko ułożone perfekcyjnie. Symetrycznie. Rytualnie.
A na środku, z głową wbita w ziemię, klęczał Paweł. Bez skóry. Obdarty, żywcem. Jak eksponat.
ROZDZIAŁ VIII: KARMICIEL
Zanim zdążyliśmy zareagować, z ciemności wyłonił się cień.
Nie, nie cień. On. Karmiciel – tak sam się nazwał. Bo przemówił do nas, do naszych głów. Bez słów. Myślami. Obrazami.
Pokazał nam, jak przyszedł z ziemi. Z głębokości, gdzie nie ma światła. Jak żywi się strachem, kością i pamięcią. Jak je to, co zostaje po duszy.
I że dziś świętuje.
Bo „zebraliśmy się przy ogniu” dla ofiary. Dla jego ofiary.
Kinga rzuciła się z siekierą.
Nie zdążyła zrobić nawet kroku. Coś wyskoczyło z jego pleców – robal? macek? – i owinęło się wokół jej szyi. Pociągnęło ją w powietrze. Zniknęła w koronach drzew z przerażającym trzaskiem łamanych kości.
Wera wrzeszczała. Ja tylko patrzyłem. Nie mogłem się ruszyć. Paraliż – jak we śnie.
Zanim zdążyliśmy zareagować, z ciemności wyłonił się cień.
Nie, nie cień. On. Karmiciel – tak sam się nazwał. Bo przemówił do nas, do naszych głów. Bez słów. Myślami. Obrazami.
Pokazał nam, jak przyszedł z ziemi. Z głębokości, gdzie nie ma światła. Jak żywi się strachem, kością i pamięcią. Jak je to, co zostaje po duszy.
I że dziś świętuje.
Bo „zebraliśmy się przy ogniu” dla ofiary. Dla jego ofiary.
Kinga rzuciła się z siekierą.
Nie zdążyła zrobić nawet kroku. Coś wyskoczyło z jego pleców – robal? macek? – i owinęło się wokół jej szyi. Pociągnęło ją w powietrze. Zniknęła w koronach drzew z przerażającym trzaskiem łamanych kości.
Wera wrzeszczała. Ja tylko patrzyłem. Nie mogłem się ruszyć. Paraliż – jak we śnie.
ROZDZIAŁ IX: OSTATNI
Teraz siedzę sam.
Wera nie żyje. Nie wiem dokładnie, co jej zrobił. Ale przez chwilę usłyszałem jej głos. Z wnętrza mojego własnego gardła. Jakby była we mnie. Potem krew zaczęła płynąć mi z uszu.
Uciekłem. Nie wiem jak. Może on pozwolił mi uciec.
Piszę to teraz z ukrycia – w jakiejś leśnej szopie, starej ambonie czy może gniazdku myśliwego. Bateria w laptopie prawie padła. Ale zasięg wrócił. Na moment. Wystarczająco, żeby wrzucić to do sieci.
Jeśli to czytasz…
Nie przyjeżdżaj tu.
Nie szukaj nas.
Nie próbuj zrozumieć.
To coś… nie jest z tego świata.
To nie demon, nie potwór, nie psychopata.
To głód. Głód, który raz na jakiś czas trzeba nakarmić.
I dzisiaj byliśmy świętem.
Ja jestem ostatni.
I właśnie słyszę, jak otwierają się drzwi ambony.
Coś się czołga.
Widziałem znowu ten jęzor.
Znowu ten śmiech.
Już nie czuję strachu.
Tylko głód.
Kończę pisać. Już jestem gotowy.
Dobranoc.
Teraz siedzę sam.
Wera nie żyje. Nie wiem dokładnie, co jej zrobił. Ale przez chwilę usłyszałem jej głos. Z wnętrza mojego własnego gardła. Jakby była we mnie. Potem krew zaczęła płynąć mi z uszu.
Uciekłem. Nie wiem jak. Może on pozwolił mi uciec.
Piszę to teraz z ukrycia – w jakiejś leśnej szopie, starej ambonie czy może gniazdku myśliwego. Bateria w laptopie prawie padła. Ale zasięg wrócił. Na moment. Wystarczająco, żeby wrzucić to do sieci.
Jeśli to czytasz…
Nie przyjeżdżaj tu.
Nie szukaj nas.
Nie próbuj zrozumieć.
To coś… nie jest z tego świata.
To nie demon, nie potwór, nie psychopata.
To głód. Głód, który raz na jakiś czas trzeba nakarmić.
I dzisiaj byliśmy świętem.
Ja jestem ostatni.
I właśnie słyszę, jak otwierają się drzwi ambony.
Coś się czołga.
Widziałem znowu ten jęzor.
Znowu ten śmiech.
Już nie czuję strachu.
Tylko głód.
Kończę pisać. Już jestem gotowy.
Dobranoc.
Trzecia część opowiadań, widzę że wam się podobają więc od dzisiaj codziennie o 20:00 będzie dodawana pasta lub creepypasta których napisałem sporo, mam nadzieję że będzie się wam przyjemnie czytać :)


„Nie wracaj nad to jezioro"
ROZDZIAŁ I: "JEDNO PIWO ZA DALEKO"
Zawsze sądziliśmy, że jesteśmy nieśmiertelni. No wiesz, ten głupi młodzieńczy syndrom — świeżo po studiach, rozpaleni wolnością, napompowani piwem i ambicją. Kiedy rzucasz książki w kąt i czujesz, że całe jebane życie jest Twoje. Tak właśnie myśleliśmy, kiedy jechaliśmy tym rozklekotanym kamperem Marka w głąb lasu Smolniaków. Bez zasięgu, bez cywilizacji. Żeby, jak to powiedział Paweł, "w końcu odetchnąć pełną klatą".
Było nas siedmioro: ja (Tomek), Marek (właściciel kampera i nasz samozwańczy DJ), jego dziewczyna Anka, Paweł (świeżo upieczony magister i powód naszej wyprawy), siostry Wera i Kinga (ciche, ale ostre laski), no i Radek – nasz klaun, śmieszek, zawsze z jointem w kieszeni. Tyle że dziś był dziwnie spokojny. Mówił, że śnił coś „przegiętego”. Że ognisko się zmieniało w twarz, a jezioro „patrzyło”.
Wyśmialiśmy go oczywiście. I może to był nasz pierwszy błąd.
Kamper i chłód jeziora
Dotarliśmy na miejsce tuż przed zmierzchem. Jezioro — bez nazwy, przynajmniej żadnej oficjalnej. W starym leśnym przewodniku Marek przeczytał tylko, że to „staw pożarowy” z czasów PRL-u. Paskudne, czarne lustro wody, obrośnięte szuwarami jak dzikie włosy. Idealne na horror. Idealne na piwo. Wrzuciliśmy więc skrzynkę Żubrów do wody, żeby się chłodziły. Radek zaśmiał się, że to „najlepszy lodówka 2.0”. Powiesiliśmy lampiony, rozpaliliśmy ognisko, a muzyka leciała z głośnika jakby miała nas ochronić.
Ciepłe światło, śmiechy, trzask gałęzi pod stopami... I nagle: „Idę po piwo!” — krzyknął Radek, znikając między drzewami prowadzącymi do jeziora.
To były jego ostatnie słowa, które słyszeliśmy.
Zawsze sądziliśmy, że jesteśmy nieśmiertelni. No wiesz, ten głupi młodzieńczy syndrom — świeżo po studiach, rozpaleni wolnością, napompowani piwem i ambicją. Kiedy rzucasz książki w kąt i czujesz, że całe jebane życie jest Twoje. Tak właśnie myśleliśmy, kiedy jechaliśmy tym rozklekotanym kamperem Marka w głąb lasu Smolniaków. Bez zasięgu, bez cywilizacji. Żeby, jak to powiedział Paweł, "w końcu odetchnąć pełną klatą".
Było nas siedmioro: ja (Tomek), Marek (właściciel kampera i nasz samozwańczy DJ), jego dziewczyna Anka, Paweł (świeżo upieczony magister i powód naszej wyprawy), siostry Wera i Kinga (ciche, ale ostre laski), no i Radek – nasz klaun, śmieszek, zawsze z jointem w kieszeni. Tyle że dziś był dziwnie spokojny. Mówił, że śnił coś „przegiętego”. Że ognisko się zmieniało w twarz, a jezioro „patrzyło”.
Wyśmialiśmy go oczywiście. I może to był nasz pierwszy błąd.
Kamper i chłód jeziora
Dotarliśmy na miejsce tuż przed zmierzchem. Jezioro — bez nazwy, przynajmniej żadnej oficjalnej. W starym leśnym przewodniku Marek przeczytał tylko, że to „staw pożarowy” z czasów PRL-u. Paskudne, czarne lustro wody, obrośnięte szuwarami jak dzikie włosy. Idealne na horror. Idealne na piwo. Wrzuciliśmy więc skrzynkę Żubrów do wody, żeby się chłodziły. Radek zaśmiał się, że to „najlepszy lodówka 2.0”. Powiesiliśmy lampiony, rozpaliliśmy ognisko, a muzyka leciała z głośnika jakby miała nas ochronić.
Ciepłe światło, śmiechy, trzask gałęzi pod stopami... I nagle: „Idę po piwo!” — krzyknął Radek, znikając między drzewami prowadzącymi do jeziora.
To były jego ostatnie słowa, które słyszeliśmy.
ROZDZIAŁ II: "NIE WRÓCIŁ"
Minęło pięć, potem dziesięć minut. Zaczęliśmy się śmiać, że pewnie po drodze jara albo się potknął. Ale piętnaście minut bez powrotu to już inna historia. Marek zaproponował, żeby iść po niego — z telefonem, oczywiście bez zasięgu, ale z latarką.
Poszliśmy razem: ja, Marek i Anka. Trzeszczące patyki pod nogami brzmiały nagle głośniej, jakby coś za nami szło. Las był chory. Mówię poważnie — powietrze było ciężkie, jakby ktoś wieszał mokre szmaty między drzewami. Gdy dotarliśmy do jeziora, piwa pływały na powierzchni.
Ale nie było Radka.
Ani śladów. Zero. Ani buta, ani śmiechu. Tylko lekko kołyszące się fale i jeden dziwny szczegół: wśród szuwarów dryfował jeden biały skarpeta. Jego skarpeta. Wszyscy wiedzieliśmy, że nosił tylko jedną markę: te białe z czerwonym paskiem. Zawsze.
Zaczęła się panika. Anka wrzeszczała, Marek klął. A ja zobaczyłem coś, czego nie powiedziałem im wtedy.
Z drugiej strony jeziora, tuż nad taflą wody... coś się poruszyło.
Minęło pięć, potem dziesięć minut. Zaczęliśmy się śmiać, że pewnie po drodze jara albo się potknął. Ale piętnaście minut bez powrotu to już inna historia. Marek zaproponował, żeby iść po niego — z telefonem, oczywiście bez zasięgu, ale z latarką.
Poszliśmy razem: ja, Marek i Anka. Trzeszczące patyki pod nogami brzmiały nagle głośniej, jakby coś za nami szło. Las był chory. Mówię poważnie — powietrze było ciężkie, jakby ktoś wieszał mokre szmaty między drzewami. Gdy dotarliśmy do jeziora, piwa pływały na powierzchni.
Ale nie było Radka.
Ani śladów. Zero. Ani buta, ani śmiechu. Tylko lekko kołyszące się fale i jeden dziwny szczegół: wśród szuwarów dryfował jeden biały skarpeta. Jego skarpeta. Wszyscy wiedzieliśmy, że nosił tylko jedną markę: te białe z czerwonym paskiem. Zawsze.
Zaczęła się panika. Anka wrzeszczała, Marek klął. A ja zobaczyłem coś, czego nie powiedziałem im wtedy.
Z drugiej strony jeziora, tuż nad taflą wody... coś się poruszyło.
ROZDZIAŁ III: "TO COŚ"
Wróciliśmy do ogniska. Dziewczyny pytały, czy to żart. Powiedzieliśmy, że może się zgubił. Marek poszedł po broń — miał w kamperze starą pałkę teleskopową i nóż myśliwski „dla klimatu”. Nikt się nie śmiał.
I wtedy zaczęło się dziać coś jeszcze gorszego.
Najpierw zapach — jakby ktoś zgnił żywcem. Coś pomiędzy zdechłym szczurem a chlorem. Potem dźwięk... taki bulgoczący śmiech, jakby ktoś próbował śmiać się przez rozdarte gardło. I... chrzęst. Nie gałęzi. Kości. Jakby coś miażdżyło je między zębami.
Zgasł jeden z lampionów.
A potem go zobaczyliśmy.
To coś... stało na czterech kończynach, ale wyraźnie mogło chodzić też na dwóch. Mierzyło może 2 metry, może więcej — jego ciało było dziwnie wydłużone, pokryte czymś, co przypominało wilgotne, łuskowate mięso, jakby ktoś posklejał ludzkie skóry i włożył w nie rozkładające się mięśnie. Twarz? Nie była twarzą. Trzy oczodoły, z czego tylko jedno „oko” zdawało się żywe, reszta była jak puste dziury. Zamiast nosa: długi, drgający jęzor, czarny jak smoła, który co jakiś czas wyciągał się jak robak, smakując powietrze. A z ust — jeśli to można tak nazwać — wystawały... nie, kurwa, one nie wystawały. One wibrowały. Zęby — zakrzywione, długie jak palce, poruszające się w rytmie jego oddechu. Wyglądał jak krzyżówka goblina, martwego płodu i czegoś, co zrodziło się w kiszkach piekła.
Wera zaczęła wymiotować. Kinga zamarła.
A ono się zbliżało.
Wróciliśmy do ogniska. Dziewczyny pytały, czy to żart. Powiedzieliśmy, że może się zgubił. Marek poszedł po broń — miał w kamperze starą pałkę teleskopową i nóż myśliwski „dla klimatu”. Nikt się nie śmiał.
I wtedy zaczęło się dziać coś jeszcze gorszego.
Najpierw zapach — jakby ktoś zgnił żywcem. Coś pomiędzy zdechłym szczurem a chlorem. Potem dźwięk... taki bulgoczący śmiech, jakby ktoś próbował śmiać się przez rozdarte gardło. I... chrzęst. Nie gałęzi. Kości. Jakby coś miażdżyło je między zębami.
Zgasł jeden z lampionów.
A potem go zobaczyliśmy.
To coś... stało na czterech kończynach, ale wyraźnie mogło chodzić też na dwóch. Mierzyło może 2 metry, może więcej — jego ciało było dziwnie wydłużone, pokryte czymś, co przypominało wilgotne, łuskowate mięso, jakby ktoś posklejał ludzkie skóry i włożył w nie rozkładające się mięśnie. Twarz? Nie była twarzą. Trzy oczodoły, z czego tylko jedno „oko” zdawało się żywe, reszta była jak puste dziury. Zamiast nosa: długi, drgający jęzor, czarny jak smoła, który co jakiś czas wyciągał się jak robak, smakując powietrze. A z ust — jeśli to można tak nazwać — wystawały... nie, kurwa, one nie wystawały. One wibrowały. Zęby — zakrzywione, długie jak palce, poruszające się w rytmie jego oddechu. Wyglądał jak krzyżówka goblina, martwego płodu i czegoś, co zrodziło się w kiszkach piekła.
Wera zaczęła wymiotować. Kinga zamarła.
A ono się zbliżało.
ROZDZIAŁ IV: "PIERWSZY KRZYK"
Pierwszy padł Marek. Rzucił się z nożem, krzycząc „Wypierdalaj!”, jakby to coś rozumiało. Widzieliśmy, jak doskakuje do niego z prędkością nie z tej ziemi — jedno pierdolone mrugnięcie oka — a potem...
...potem jego ciało zostało rozerwane.
Nie przecięte. Nie pogryzione. Rozsadziło go jak karton. Wybuch krwi, flaki, kości jak fajerwerki. Anka wrzeszczała. A my? Biegliśmy. Po prostu, kurwa, biegliśmy.
Pierwszy padł Marek. Rzucił się z nożem, krzycząc „Wypierdalaj!”, jakby to coś rozumiało. Widzieliśmy, jak doskakuje do niego z prędkością nie z tej ziemi — jedno pierdolone mrugnięcie oka — a potem...
...potem jego ciało zostało rozerwane.
Nie przecięte. Nie pogryzione. Rozsadziło go jak karton. Wybuch krwi, flaki, kości jak fajerwerki. Anka wrzeszczała. A my? Biegliśmy. Po prostu, kurwa, biegliśmy.
ROZDZIAŁ V: ROZGRYWKA
Biegliśmy na oślep. Anka, Kinga, Wera i ja. Drzewa zasłaniały niebo, latarki zostały przy ognisku. Tylko czarna ściana nocy i szaleńczy dźwięk naszego oddechu. Las jakby oddychał razem z nami – skrzypiał, jęczał, wił się wokół nóg. Co chwilę coś nas ocierało, liście, gałęzie – albo może coś więcej.
Dobiegliśmy do kampera.
Drzwi otwarte. Środek ciemny.
Anka trzęsła się jak osika. „Gdzie Paweł?” – jęknęła. Spojrzeliśmy po sobie. Ostatni raz widzieliśmy go jak siedział przy ognisku, wpatrzony w ciemność.
Zanim zamknąłem drzwi, usłyszeliśmy to znowu.
Ten śmiech.
Bulgotliwy, nieludzki. Tym razem bliżej.
A potem… głos. Głos Radka. Cichy, skrzeczący, jak przez telefon z zakłóceniami.
„Heeeeej… mam piwo… chooodźcieeee…”
Ale to nie był Radek. To było coś, co próbowało brzmieć jak on. Coś, co nauczyło się jego głosu.
Kinga zwymiotowała na podłogę kampera. Anka płakała. A ja tylko stałem, z nożem Marka w ręce i wiedziałem, że zaraz nie będzie już nikogo do obrony.
Biegliśmy na oślep. Anka, Kinga, Wera i ja. Drzewa zasłaniały niebo, latarki zostały przy ognisku. Tylko czarna ściana nocy i szaleńczy dźwięk naszego oddechu. Las jakby oddychał razem z nami – skrzypiał, jęczał, wił się wokół nóg. Co chwilę coś nas ocierało, liście, gałęzie – albo może coś więcej.
Dobiegliśmy do kampera.
Drzwi otwarte. Środek ciemny.
Anka trzęsła się jak osika. „Gdzie Paweł?” – jęknęła. Spojrzeliśmy po sobie. Ostatni raz widzieliśmy go jak siedział przy ognisku, wpatrzony w ciemność.
Zanim zamknąłem drzwi, usłyszeliśmy to znowu.
Ten śmiech.
Bulgotliwy, nieludzki. Tym razem bliżej.
A potem… głos. Głos Radka. Cichy, skrzeczący, jak przez telefon z zakłóceniami.
„Heeeeej… mam piwo… chooodźcieeee…”
Ale to nie był Radek. To było coś, co próbowało brzmieć jak on. Coś, co nauczyło się jego głosu.
Kinga zwymiotowała na podłogę kampera. Anka płakała. A ja tylko stałem, z nożem Marka w ręce i wiedziałem, że zaraz nie będzie już nikogo do obrony.
ROZDZIAŁ VI: JEDNA PO DRUGIEJ
Nie wiem, kiedy Anka wybiegła. Po prostu usłyszeliśmy trzask drzwi, jej krzyk i... ciszę.
Wybiegłem za nią z nożem. Krzyczałem jej imię.
Znalazłem ją może 20 metrów od kampera. Ale to już nie była Anka. Jej ciało… Jezus… było wbite na drzewo. Dosłownie. Jak szpikulec. Potwór przebił ją od odbytu do gardła – cała nadziana, z oczami wyłupionymi i ustami rozciągniętymi w nienaturalnym grymasie. Jakby się uśmiechała.
A pod nią... stało ono.
Patrzyło na mnie swoim jednym żywym okiem. Jakby mnie analizowało. A potem się uśmiechnęło. Tymi zębami… poruszającymi się jak żywe istoty.
Zacząłem uciekać, ale usłyszałem coś jeszcze bardziej popierdolonego. Głos Marka. Krzyczał moje imię. Błagał o pomoc. Z wewnątrz potwora. Jakby był w je
go środku.
Nie wiem, kiedy Anka wybiegła. Po prostu usłyszeliśmy trzask drzwi, jej krzyk i... ciszę.
Wybiegłem za nią z nożem. Krzyczałem jej imię.
Znalazłem ją może 20 metrów od kampera. Ale to już nie była Anka. Jej ciało… Jezus… było wbite na drzewo. Dosłownie. Jak szpikulec. Potwór przebił ją od odbytu do gardła – cała nadziana, z oczami wyłupionymi i ustami rozciągniętymi w nienaturalnym grymasie. Jakby się uśmiechała.
A pod nią... stało ono.
Patrzyło na mnie swoim jednym żywym okiem. Jakby mnie analizowało. A potem się uśmiechnęło. Tymi zębami… poruszającymi się jak żywe istoty.
Zacząłem uciekać, ale usłyszałem coś jeszcze bardziej popierdolonego. Głos Marka. Krzyczał moje imię. Błagał o pomoc. Z wewnątrz potwora. Jakby był w je
go środku.
ROZDZIAŁ VII: LAS, KTÓRY ZJADA LUDZI
Wróciłem do kampera. Wera i Kinga siedziały skulone. Zabraliśmy wszystko, co mogliśmy – siekierę, latarkę, zapasowe baterie, telefon (oczywiście bez zasięgu). Przez chwilę myśleliśmy, że może da się pojechać stąd, ale...
Kamper nie odpalał. Nie, nie akumulator. Nie paliwo. Nie zacięta stacyjka.
Silnik był rozszarpany.
Dosłownie. Kable zwisały jak jelita. Ktoś – lub coś – rozjebało go od środka.
Nie było wyjścia. Musieliśmy wrócić nad jezioro. Do ogniska. Tylko tam były nasze torby, jedzenie, może nóż Pawła. Wera powiedziała, że coś jej „mówi”, żeby nie iść, że las jej „szepcze”. Ale nie mieliśmy opcji.
Gdy doszliśmy do miejsca, gdzie wcześniej płonęło ognisko, zobaczyliśmy tylko… krąg. Krąg z ludzkich szczątków. Palce, wnętrzności, włosy. Wszystko ułożone perfekcyjnie. Symetrycznie. Rytualnie.
A na środku, z głową wbita w ziemię, klęczał Paweł. Bez skóry. Obdarty, żywcem. Jak eksponat.
Wróciłem do kampera. Wera i Kinga siedziały skulone. Zabraliśmy wszystko, co mogliśmy – siekierę, latarkę, zapasowe baterie, telefon (oczywiście bez zasięgu). Przez chwilę myśleliśmy, że może da się pojechać stąd, ale...
Kamper nie odpalał. Nie, nie akumulator. Nie paliwo. Nie zacięta stacyjka.
Silnik był rozszarpany.
Dosłownie. Kable zwisały jak jelita. Ktoś – lub coś – rozjebało go od środka.
Nie było wyjścia. Musieliśmy wrócić nad jezioro. Do ogniska. Tylko tam były nasze torby, jedzenie, może nóż Pawła. Wera powiedziała, że coś jej „mówi”, żeby nie iść, że las jej „szepcze”. Ale nie mieliśmy opcji.
Gdy doszliśmy do miejsca, gdzie wcześniej płonęło ognisko, zobaczyliśmy tylko… krąg. Krąg z ludzkich szczątków. Palce, wnętrzności, włosy. Wszystko ułożone perfekcyjnie. Symetrycznie. Rytualnie.
A na środku, z głową wbita w ziemię, klęczał Paweł. Bez skóry. Obdarty, żywcem. Jak eksponat.
ROZDZIAŁ VIII: KARMICIEL
Zanim zdążyliśmy zareagować, z ciemności wyłonił się cień.
Nie, nie cień. On. Karmiciel – tak sam się nazwał. Bo przemówił do nas, do naszych głów. Bez słów. Myślami. Obrazami.
Pokazał nam, jak przyszedł z ziemi. Z głębokości, gdzie nie ma światła. Jak żywi się strachem, kością i pamięcią. Jak je to, co zostaje po duszy.
I że dziś świętuje.
Bo „zebraliśmy się przy ogniu” dla ofiary. Dla jego ofiary.
Kinga rzuciła się z siekierą.
Nie zdążyła zrobić nawet kroku. Coś wyskoczyło z jego pleców – robal? macek? – i owinęło się wokół jej szyi. Pociągnęło ją w powietrze. Zniknęła w koronach drzew z przerażającym trzaskiem łamanych kości.
Wera wrzeszczała. Ja tylko patrzyłem. Nie mogłem się ruszyć. Paraliż
– jak we śnie.
Zanim zdążyliśmy zareagować, z ciemności wyłonił się cień.
Nie, nie cień. On. Karmiciel – tak sam się nazwał. Bo przemówił do nas, do naszych głów. Bez słów. Myślami. Obrazami.
Pokazał nam, jak przyszedł z ziemi. Z głębokości, gdzie nie ma światła. Jak żywi się strachem, kością i pamięcią. Jak je to, co zostaje po duszy.
I że dziś świętuje.
Bo „zebraliśmy się przy ogniu” dla ofiary. Dla jego ofiary.
Kinga rzuciła się z siekierą.
Nie zdążyła zrobić nawet kroku. Coś wyskoczyło z jego pleców – robal? macek? – i owinęło się wokół jej szyi. Pociągnęło ją w powietrze. Zniknęła w koronach drzew z przerażającym trzaskiem łamanych kości.
Wera wrzeszczała. Ja tylko patrzyłem. Nie mogłem się ruszyć. Paraliż
– jak we śnie.
ROZDZIAŁ IX: OSTATNI
Teraz siedzę sam.
Wera nie żyje. Nie wiem dokładnie, co jej zrobił. Ale przez chwilę usłyszałem jej głos. Z wnętrza mojego własnego gardła. Jakby była we mnie. Potem krew zaczęła płynąć mi z uszu.
Uciekłem. Nie wiem jak. Może on pozwolił mi uciec.
Piszę to teraz z ukrycia – w jakiejś leśnej szopie, starej ambonie czy może gniazdku myśliwego. Bateria w laptopie prawie padła. Ale zasięg wrócił. Na moment. Wystarczająco, żeby wrzucić to do sieci.
Jeśli to
czytasz…
Teraz siedzę sam.
Wera nie żyje. Nie wiem dokładnie, co jej zrobił. Ale przez chwilę usłyszałem jej głos. Z wnętrza mojego własnego gardła. Jakby była we mnie. Potem krew zaczęła płynąć mi z uszu.
Uciekłem. Nie wiem jak. Może on pozwolił mi uciec.
Piszę to teraz z ukrycia – w jakiejś leśnej szopie, starej ambonie czy może gniazdku myśliwego. Bateria w laptopie prawie padła. Ale zasięg wrócił. Na moment. Wystarczająco, żeby wrzucić to do sieci.
Jeśli to
czytasz…
ROZDZIAŁ X: POŻEGNANIE
Nie przyjeżdżaj tu.
Nie szukaj nas.
Nie próbuj zrozumieć.
To coś… nie jest z tego świata.
To nie demon, nie potwór, nie psychopata.
To głód. Głód, który raz na jakiś czas trzeba nakarmić.
I dzisiaj byliśmy świętem.
Ja jestem ostatni.
I właśnie słyszę, jak otwierają się drzwi ambony.
Coś się czołga.
Widziałem znowu ten jęzor.
Znowu ten śmiech.
Już nie czuję strachu.
Tylko głód.
Kończę pisać. Już jestem gotowy.
Dobranoc.
Nie przyjeżdżaj tu.
Nie szukaj nas.
Nie próbuj zrozumieć.
To coś… nie jest z tego świata.
To nie demon, nie potwór, nie psychopata.
To głód. Głód, który raz na jakiś czas trzeba nakarmić.
I dzisiaj byliśmy świętem.
Ja jestem ostatni.
I właśnie słyszę, jak otwierają się drzwi ambony.
Coś się czołga.
Widziałem znowu ten jęzor.
Znowu ten śmiech.
Już nie czuję strachu.
Tylko głód.
Kończę pisać. Już jestem gotowy.
Dobranoc.
To opowiadanie miało ukazać się późnym wieczorem jak codziennie od 3 dni ale przez wysyp nowych postów jest ono ukryte przed większą publiką więc od jutra opowiadania będą się pojawiać o godzinie 12:00 i 20:00 postaram się wrzucać na ten moment dwa dziennie bo materiału zostało mi jeszcze sporo (57 past nie rozdzielając na zwykłe i creepypasty) więc dla zachowania klimatu o 12:00 będę wrzucał zwykła pastę a o 20:00 creepypaste, pozdrawiam i wypierdalam
Ps jakby ktoś chciał mogę utworzyć google drive z folderem jakby, więc jakby ktoś nie chciał czekać na nowe materiały może od razu przeczytać wszystkie
Ps jakby ktoś chciał mogę utworzyć google drive z folderem jakby, więc jakby ktoś nie chciał czekać na nowe materiały może od razu przeczytać wszystkie

Niebo które oddycha
Rozdział 1: Wschód, który nie nadszedł
Nie jestem pewien, kiedy to się zaczęło, ale jeśli miałbym wskazać konkretny moment… to byłoby to wtorkowego poranka. Albo raczej — czasu, który miał być porankiem, ale nie był.
Obudziłem się o 6:42, tak jak zawsze. Z tym że tym razem coś nie grało. Niebo było czarne jak smoła. Nie „ciemnogranatowe-przed-świtem”, nie „zachmurzone”. Po prostu czarne, jakby ktoś wylał smołę na nieboskłon.
Najpierw pomyślałem, że zaspałem. Ale mój telefon potwierdzał godzinę — 6:43. Wstałem i spojrzałem przez okno. Ulice były martwe. Zero ruchu. Żadnych świateł samochodów, żadnych ludzi spieszących się do pracy. I co najgorsze — żadnych dźwięków. Żadnego ćwierkania ptaków, nawet świerszcze zamilkły. Czułem się, jakbym patrzył na martwą makietę mojego osiedla.
Sięgnąłem po radio, by sprawdzić wiadomości. Szumy. Przekręcałem pokrętło, ale wszystkie kanały brzmiały tak samo: biały szum przerywany… dziwnym klikaniem. Jakby ktoś stukał w mikrofon metalowym paznokciem. Czasem pojawiał się szept. Albo raczej oddech. Wciąganie powietrza, przeciągłe, jakby coś próbowało wdychać mnie przez odbiornik.
Wtedy telefon zawibrował.
„Nie otwieraj drzwi.”
Nadawcą był… Brak nazwy. Numer: „00000000”. Próbowałem odpisać, ale wiadomość zniknęła, zanim zdążyłem dotknąć ekranu. Dosłownie zgasła, jakby jej nigdy nie było. A potem ktoś zapukał do moich drzwi.
Nie powiem ci, że nie podszedłem. Byłem idiotą. Oczywiście, że podszedłem. Ale nie otworzyłem — Bóg mi świadkiem, że tego nie zrobiłem. Przykleiłem oko do wizjera.
I zobaczyłem… siebie.
Nie chodzi mi o bliźniaka. To by było zbyt proste. Mówię o doskonałej kopii mnie. Ten sam sweter, ta sama blizna nad brwią. Ale coś było nie tak z jego twarzą. Zbyt gładka. Jak maska. I uśmiechał się. Bez zębów. Po prostu usta wygięte w niemożliwym grymasie, który się nie kończył.
Potem coś się wydarzyło — światło w korytarzu zaczęło pulsować, jakby reagowało na oddech tej… rzeczy za drzwiami. Płynnie, jednostajnie. Raz jaśniej, raz ciemniej. Jakby… niebo oddychało przez moje żarówki.
Zamknąłem wszystkie zamki. Cofnąłem się powoli. Chciałem zadzwonić do kogoś, kogokolwiek. Ale wszystkie kontakty w telefonie… zniknęły. Każdy numer, każda nazwa została zastąpiona jednym słowem:
„NIEBO”
I wtedy światło zgasło. W całym mieszkaniu. I usłyszałem, jak coś się wyłamuje kratkę wentylacyjną w łazience.
Nie jestem pewien, kiedy to się zaczęło, ale jeśli miałbym wskazać konkretny moment… to byłoby to wtorkowego poranka. Albo raczej — czasu, który miał być porankiem, ale nie był.
Obudziłem się o 6:42, tak jak zawsze. Z tym że tym razem coś nie grało. Niebo było czarne jak smoła. Nie „ciemnogranatowe-przed-świtem”, nie „zachmurzone”. Po prostu czarne, jakby ktoś wylał smołę na nieboskłon.
Najpierw pomyślałem, że zaspałem. Ale mój telefon potwierdzał godzinę — 6:43. Wstałem i spojrzałem przez okno. Ulice były martwe. Zero ruchu. Żadnych świateł samochodów, żadnych ludzi spieszących się do pracy. I co najgorsze — żadnych dźwięków. Żadnego ćwierkania ptaków, nawet świerszcze zamilkły. Czułem się, jakbym patrzył na martwą makietę mojego osiedla.
Sięgnąłem po radio, by sprawdzić wiadomości. Szumy. Przekręcałem pokrętło, ale wszystkie kanały brzmiały tak samo: biały szum przerywany… dziwnym klikaniem. Jakby ktoś stukał w mikrofon metalowym paznokciem. Czasem pojawiał się szept. Albo raczej oddech. Wciąganie powietrza, przeciągłe, jakby coś próbowało wdychać mnie przez odbiornik.
Wtedy telefon zawibrował.
„Nie otwieraj drzwi.”
Nadawcą był… Brak nazwy. Numer: „00000000”. Próbowałem odpisać, ale wiadomość zniknęła, zanim zdążyłem dotknąć ekranu. Dosłownie zgasła, jakby jej nigdy nie było. A potem ktoś zapukał do moich drzwi.
Nie powiem ci, że nie podszedłem. Byłem idiotą. Oczywiście, że podszedłem. Ale nie otworzyłem — Bóg mi świadkiem, że tego nie zrobiłem. Przykleiłem oko do wizjera.
I zobaczyłem… siebie.
Nie chodzi mi o bliźniaka. To by było zbyt proste. Mówię o doskonałej kopii mnie. Ten sam sweter, ta sama blizna nad brwią. Ale coś było nie tak z jego twarzą. Zbyt gładka. Jak maska. I uśmiechał się. Bez zębów. Po prostu usta wygięte w niemożliwym grymasie, który się nie kończył.
Potem coś się wydarzyło — światło w korytarzu zaczęło pulsować, jakby reagowało na oddech tej… rzeczy za drzwiami. Płynnie, jednostajnie. Raz jaśniej, raz ciemniej. Jakby… niebo oddychało przez moje żarówki.
Zamknąłem wszystkie zamki. Cofnąłem się powoli. Chciałem zadzwonić do kogoś, kogokolwiek. Ale wszystkie kontakty w telefonie… zniknęły. Każdy numer, każda nazwa została zastąpiona jednym słowem:
„NIEBO”
I wtedy światło zgasło. W całym mieszkaniu. I usłyszałem, jak coś się wyłamuje kratkę wentylacyjną w łazience.
Rozdział 2: Ściany mają płuca
Gdy światło zgasło, coś we mnie pękło. Może był to instynkt przetrwania, może czysta panika — ale chwyciłem nóż z kuchni i przycisnąłem się do ściany. Nasłuchiwałem.
Wdech.
Z wnętrza łazienki. Jakby coś wciągało powietrze przez kratkę.
Wydech.
Ale nie z łazienki. Z przedpokoju. Jakby echo oddychało... z mojej ściany.
Ściany... zaczęły się poruszać. Ledwo dostrzegalnie, ale pulsowały. Napęczniały, jakby miały mięśnie. Gipsowa powierzchnia zaczęła pękać w rytm tego dziwnego, rytmicznego oddechu. Oddychały. Mój dom oddychał. Albo coś wewnątrz niego.
Wtedy znów zawibrował telefon.
„W środku nie jesteś sam. Ale wszystko, co cię widzi, zna twoje imię.”
Okej, kurwa. To już nie był prank. To nie była paranoja. Coś tu się naprawdę działo.
Postanowiłem uciec. Złapałem kurtkę, portfel, klucze. Gdy przebiegłem obok lustra w korytarzu, kątem oka zobaczyłem, że moje odbicie zostało... w tyle. Nie poruszyło się razem ze mną.
Spojrzało na mnie. Mrugnęło.
Gdy światło zgasło, coś we mnie pękło. Może był to instynkt przetrwania, może czysta panika — ale chwyciłem nóż z kuchni i przycisnąłem się do ściany. Nasłuchiwałem.
Wdech.
Z wnętrza łazienki. Jakby coś wciągało powietrze przez kratkę.
Wydech.
Ale nie z łazienki. Z przedpokoju. Jakby echo oddychało... z mojej ściany.
Ściany... zaczęły się poruszać. Ledwo dostrzegalnie, ale pulsowały. Napęczniały, jakby miały mięśnie. Gipsowa powierzchnia zaczęła pękać w rytm tego dziwnego, rytmicznego oddechu. Oddychały. Mój dom oddychał. Albo coś wewnątrz niego.
Wtedy znów zawibrował telefon.
„W środku nie jesteś sam. Ale wszystko, co cię widzi, zna twoje imię.”
Okej, kurwa. To już nie był prank. To nie była paranoja. Coś tu się naprawdę działo.
Postanowiłem uciec. Złapałem kurtkę, portfel, klucze. Gdy przebiegłem obok lustra w korytarzu, kątem oka zobaczyłem, że moje odbicie zostało... w tyle. Nie poruszyło się razem ze mną.
Spojrzało na mnie. Mrugnęło.
Rozdział 3: Ulice, które nie istnieją
Zbiegłem po schodach jak pojebany. Klapki spadały mi z nóg, ale nie obchodziło mnie to. Chciałem tylko wyjść z tego budynku. Z tej... klatki, która oddychała.
Drzwi na zewnątrz ustąpiły pod moim ciężarem.
Na zewnątrz… nie było niczego.
Nie przesadzam. Nic. Żadnych bloków. Żadnej drogi. Tylko czarna przestrzeń, w której unoszą się fragmenty mojej dzielnicy, jakby ktoś wyrwał kawałki świata i rzucił je luzem w próżnię.
Mój blok był jednym z nielicznych fragmentów "rzeczywistości", które jeszcze się trzymały. Reszta — unoszące się w oddali, odwrócone domy, samochody zawieszone w ciemności jak martwe owady. A pod spodem? Przepaść. Bez końca.
Na samym środku tej pustki coś się poruszało. Coś ogromnego. Czerwonego. Jak powieka, która powoli się uchylała.
Nie wiem, ile czasu patrzyłem, zanim mózg przestał mi działać i nogi znowu ruszyły. Zawróciłem.
Ale klatka schodowa nie była już taka jak wcześniej. Stopnie były miękkie. Chropowate. Jak język. A ściany ociekały czymś, co... pachniało jak oddech po śmierci.
Zbiegłem po schodach jak pojebany. Klapki spadały mi z nóg, ale nie obchodziło mnie to. Chciałem tylko wyjść z tego budynku. Z tej... klatki, która oddychała.
Drzwi na zewnątrz ustąpiły pod moim ciężarem.
Na zewnątrz… nie było niczego.
Nie przesadzam. Nic. Żadnych bloków. Żadnej drogi. Tylko czarna przestrzeń, w której unoszą się fragmenty mojej dzielnicy, jakby ktoś wyrwał kawałki świata i rzucił je luzem w próżnię.
Mój blok był jednym z nielicznych fragmentów "rzeczywistości", które jeszcze się trzymały. Reszta — unoszące się w oddali, odwrócone domy, samochody zawieszone w ciemności jak martwe owady. A pod spodem? Przepaść. Bez końca.
Na samym środku tej pustki coś się poruszało. Coś ogromnego. Czerwonego. Jak powieka, która powoli się uchylała.
Nie wiem, ile czasu patrzyłem, zanim mózg przestał mi działać i nogi znowu ruszyły. Zawróciłem.
Ale klatka schodowa nie była już taka jak wcześniej. Stopnie były miękkie. Chropowate. Jak język. A ściany ociekały czymś, co... pachniało jak oddech po śmierci.
Rozdział 4: Korytarz, który zna moje myśli
Wróciłem na piętro. Albo na coś, co wyglądało jak moje piętro.
Korytarz był inny. Dłuższy. Niemożliwie długi. Zamiast trzech drzwi — było ich teraz kilkanaście. I wszystkie miały tabliczki z moim nazwiskiem.
Ale tylko jedna drzwi była otwarta.
Nie te od mojego mieszkania.
Wszedłem. Światło mrugało jakby w rytm bicia serca. A na środku pokoju… stałem ja. Tyłem. Nieruchomo.
Podeszłem bliżej. Ostrożnie. Z każdym krokiem pokój zmieniał się. Zmniejszał. Jakby ściany się do mnie zbliżały.
W końcu dotknąłem jego ramienia.
Odwrócił się.
To nie byłem ja.
Nie miał oczu. Tylko dwie czarne jamy. Ale znał moje imię.
I powiedział coś, czego nigdy nie zapomnę:
„Oni już cię pamiętają. A teraz nie mogą cię wymazać.”
Wróciłem na piętro. Albo na coś, co wyglądało jak moje piętro.
Korytarz był inny. Dłuższy. Niemożliwie długi. Zamiast trzech drzwi — było ich teraz kilkanaście. I wszystkie miały tabliczki z moim nazwiskiem.
Ale tylko jedna drzwi była otwarta.
Nie te od mojego mieszkania.
Wszedłem. Światło mrugało jakby w rytm bicia serca. A na środku pokoju… stałem ja. Tyłem. Nieruchomo.
Podeszłem bliżej. Ostrożnie. Z każdym krokiem pokój zmieniał się. Zmniejszał. Jakby ściany się do mnie zbliżały.
W końcu dotknąłem jego ramienia.
Odwrócił się.
To nie byłem ja.
Nie miał oczu. Tylko dwie czarne jamy. Ale znał moje imię.
I powiedział coś, czego nigdy nie zapomnę:
„Oni już cię pamiętają. A teraz nie mogą cię wymazać.”
Rozdział 5: Niebo, które oddycha
Obudziłem się. Znowu. Tym razem na podłodze. W swoim mieszkaniu. Ale niebo wciąż było czarne.
Zegarek — 6:42. Znowu.
Myślisz, że to sen? Że coś mi się śni? Nie. Bo mam ranę na dłoni od upadku na schodach. Mam brudne stopy. Mam kawałek gipsu w kieszeni.
I mam nową wiadomość.
„Zostań w środku. Nie patrz w niebo. Nie oddychaj głęboko. To nie twoje powietrze.”
Podniosłem wzrok.
W suficie… pojawił się oddech.
Nie wiem, jak to inaczej opisać. Cały sufit falował, jakby był membraną płuc. Całe niebo to jedno, gigantyczne płuco, które wciąga nas — kawałek po kawałku — żeby sobie przypomniało, jak smakujemy.
Obudziłem się. Znowu. Tym razem na podłodze. W swoim mieszkaniu. Ale niebo wciąż było czarne.
Zegarek — 6:42. Znowu.
Myślisz, że to sen? Że coś mi się śni? Nie. Bo mam ranę na dłoni od upadku na schodach. Mam brudne stopy. Mam kawałek gipsu w kieszeni.
I mam nową wiadomość.
„Zostań w środku. Nie patrz w niebo. Nie oddychaj głęboko. To nie twoje powietrze.”
Podniosłem wzrok.
W suficie… pojawił się oddech.
Nie wiem, jak to inaczej opisać. Cały sufit falował, jakby był membraną płuc. Całe niebo to jedno, gigantyczne płuco, które wciąga nas — kawałek po kawałku — żeby sobie przypomniało, jak smakujemy.
Rozdział 6: Pamiętani
Pojawiło się światło.
Nie światło dzienne. Niebo zapłonęło od środka. Jakby ktoś rozpalił ogień w płucach Boga. Wszystko na zewnątrz zaczęło się topić. Nie w ogniu — w czymś... czerwonym. Zmiękczonym. Skóra świata odpadała płatami.
I wtedy zaczęli przychodzić.
Ludzie. Z czarnymi oczami. Z ustami, które nie mówią. Z ramionami, które nie kończą się tam, gdzie powinny. Przyszli po mnie.
Nie wiem, gdzie teraz jestem. Piszę to z miejsca, które wygląda jak mój pokój, ale nie ma drzwi. Jest tylko ekran. I pulsujące ściany.
I oddech.
Zawsze ten oddech.
Niebo oddycha.
I zna moje imię.
Pojawiło się światło.
Nie światło dzienne. Niebo zapłonęło od środka. Jakby ktoś rozpalił ogień w płucach Boga. Wszystko na zewnątrz zaczęło się topić. Nie w ogniu — w czymś... czerwonym. Zmiękczonym. Skóra świata odpadała płatami.
I wtedy zaczęli przychodzić.
Ludzie. Z czarnymi oczami. Z ustami, które nie mówią. Z ramionami, które nie kończą się tam, gdzie powinny. Przyszli po mnie.
Nie wiem, gdzie teraz jestem. Piszę to z miejsca, które wygląda jak mój pokój, ale nie ma drzwi. Jest tylko ekran. I pulsujące ściany.
I oddech.
Zawsze ten oddech.
Niebo oddycha.
I zna moje imię.
KONIEC?
Lub może nie.
Zostawię Ci jedno pytanie:
Czy dzisiaj rano naprawdę wzeszło słońce?
Czy tylko myślisz, że tak było?
Popatrz w niebo.
Ale nie za długo.
Ono może popatrzeć z powrotem.
Lub może nie.
Zostawię Ci jedno pytanie:
Czy dzisiaj rano naprawdę wzeszło słońce?
Czy tylko myślisz, że tak było?
Popatrz w niebo.
Ale nie za długo.
Ono może popatrzeć z powrotem.

