Reinkarnacja, czyli wiara, że Twoja dusza robi comeback jak disco polo na weselu, to hit w religiach typu hinduizm czy buddyzm. Ale czy są na to dowody, czy to tylko bajki dla dorosłych? Niektórzy wskazują na dzieciaki, które rzucają tekstami typu: "W poprzednim życiu latałem Spitfire’em i piłem whisky z Churchillem". Weźmy takiego Jamesa Leinera – mały Amerykanin, co w wieku dwóch lat zaczął opowiadać o wojnie, jakby sam w niej walczył. Sprawdzili – zgadza się z historią jakiegoś pilota, co zginął w 44’. Albo hipnoza: kładą Cię na kozetce, a Ty nagle gadasz, że byłeś szewcem w średniowieczu i śmierdziały Ci stopy. Deja vu? Talent do gry na harmonii bez lekcji? To niby też ślady po starym wcieleniu. Ale naukowcy kręcą nosem: "Autosugestia, przypadek, ściema". No i co Ty na to, dzido?
Kościół Katolicki z reinkarnacją ma jak ja z dietą – niby kusi, ale nie przejdzie. Gadają, że kiedyś, w pierwszych wiekach, chrześcijanie byli na "tak", bo Orygenes, taki filozof z brodą, pisał o duszach istniejących przed urodzeniem. Ale na Soborze w 553 r. powiedzieli mu: "Spadaj, Oryś, z tymi fanfikami". Biblia wali prosto z mostu: "Raz się zdycha, a potem sąd" (Hebrajczyków 9:27). Żadnych powtórek, żadnego "wrócę jako kot sąsiadki". Reinkarnacja nigdy nie była oficjalnie w Kościele na tapecie, ale jak ktoś za bardzo kombinował – patrz Giordano Bruno – to kończył na grillu w 1600 r. za "herezje" i gadanie o wędrówce dusz. Krótko mówiąc: Kościół woli jednorazówki niż seriale z Twoim życiem.
#### Część II: Sąd Ostateczny – strach, ogień i społeczna spinka
Skoro reinkarnacja out, to Kościół wyciągnął asa: Sąd Ostateczny. Wyobraź sobie: Jezus wraca w glorii, a Ty stoisz w kolejce jak na Black Friday, tylko zamiast zniżek dostajesz bilet do nieba albo na smażalnię w piekle. Kazania o diable z widłami, obrazy jak z horroru i średniowieczne opowieści o końcu świata – to wszystko po to, żebyś się zesrał ze strachu i biegł na spowiedź. Szef Kościoła wiedział, co robi: w średniowieczu, jak życie było krótkie jak bateria w ajfonie, strach przed piekłem trzymał ludzi w ryzach. "Nie kradnij, nie zdradzaj, bo inaczej wieczny kebab z Ciebie zrobią" – i działało.
Społeczeństwo łykało to jak pelikan śledzia. Z jednej strony – moralność na propsie, bo kto chciałby smażyć się za to, że podpierdzielił sąsiadowi krowę? Z drugiej – masakra dla psyche. Ludzie żyli w stresie, jakby co chwilę miał być Ragnarek. W średniowieczu każda zaraza czy wojna to był znak, że "już po nas". Nawet teraz Katechizm straszy "wiecznym oddaleniem od Boga" (KKK 1035), choć dzisiaj bardziej boimy się braku Wi-Fi niż piekła. Ale w kościołach na wsiach wciąż słychać: "Grzeszniku, szykuj się na sąd!".
Efekt? Jedni się spinają i chodzą jak na szpilkach, drudzy udają świętych, a w głowie planują melanż. Strach przed sądem trzymał feudalny porządek – feudalny chłop słuchał księdza, bo myślał, że inaczej diabeł zrobi mu z dupy popcorn. Dziś to słabnie, bo nauka i Netflix robią swoje, ale w głowach niektórych wciąż siedzi: "A co, jak jednak będzie rozprawa?". Krytycy gadają, że to paraliżuje – zamiast żyć, człowiek klęczy i przeprasza za to, że zjadł mięso w piątek. Zwolennicy? "Daje kopa, żeby być spoko ziomem". I tak to leci, dzido – Kościół straszy, a my się śmiejemy albo trzęsiemy portkami.