W Polskich szkołach uczą nauczyciele debile, przez których dzieci chcą się zabić.

91
Wywiad z onetu ale historia ciekawa przedstawia nauczycieli idiotów.

1.Osiem lat temu, pierwszy dzień szkoły.
— Jak coś się będzie działo, to od razu będziemy do pani dzwonić! — zapowiada pani dyrektor, gdy odprowadzam syna pod drzwi klasy, więc od razu myślę: "Aha, jeszcze nic się nie stało, a już są uprzedzeni, że ta matka wariatka z chorym psychicznie synem przyjdzie. Uparła się, żeby się uczył w normalnej szkole. Mam ochotę powiedzieć: "Sami sobie będziecie musieli z nim jakoś poradzić, przecież pracuję, jestem lekarką i nie mogę zostawić pacjentów, by stać cały dzień pod bramą szkoły" – mama Pawła wspomina moment, gdy syn poszedł do pierwszej klasy. Szło za nim orzeczenie psychologa: "zaburzenia hiperkinetyczne ADHD, opozycyjno-buntownicze, zagrażające niedostosowaniem społecznym".
— Wiadomo, co się za tym kryje — mój syn jest "trudny". Choć równocześnie jest normalnym, ufnym, radosnym dzieckiem. I co najważniejsze — mieści się w intelektualnej normie. A to stawia szkołę "pod ścianą", bo taki uczeń ma prawo uczyć się w normalnej szkole. A szkoła nie może "wypchnąć" go np. do szkoły specjalnej albo do domu — na nauczanie indywidualne. Takiego ucznia szkoła nie może się łatwo pozbyć — tłumaczy mama Pawła.
2. "Pani syn jest na dachu szkoły, proszę przyjechać!" — ten telefon ze szkoły odbiera w domu, gdy suszy właśnie włosy suszarką — szykuje się do wyjścia do pracy. Po chwili słyszy dobiegający zza okna dźwięk wyjącej karetki, potem policyjnego koguta. Samochody na sygnale mkną pod domem. — Wiedziałam: jadą po Pawła, ale czy żywego? Za chwilę byłam już w garażu, wsiadłam do samochodu i sparaliżowana strachem dojechałam do szkoły — wspomina.
Na podwórku jest już pięć samochodów: dwa wozy strażackie, dwa policyjne i karetka pogotowia. Tłum gapiów filmuje jej syna telefonami.
— Zobaczyłam syna, był jak zaszczute zwierzę. Mały, blondwłosy chłopiec uciekający przed policjantem. Dopadł do mnie i kurczowo się trzymał. "Mamo, mamo, pan policjant powiedział, że pokaże mi samochód od środka, ale nie uwierzyłem, bo wiedziałem, że mnie zabiorą — mówił gorączkowo — wspomina mama chłopca.
Okazało się, że Paweł, rzeczywiście, jeszcze przed chwilą stał na dachu szkoły. Jednak nie na tym głównym, tylko na bocznym, na wysokości ok. dwóch metrów. — Ufff, odetchnęłam z ulgą, bo Paweł powiedział, że przecież nie chciał skakać z dachu, po prostu uciekał przed panią, bo przesadziła go do ostatniej ławki i zmuszała, żeby siedział sam, a on tak bardzo chciał mieć kolegę. I że uciekł przez okno z korytarza, bo wiedział, że ta pani tam za nim nie wejdzie — opowiada mama chłopca.
— Widząc roztrzęsioną ratowniczkę, która chyba była pewna, że jedzie do dziecka, które skoczyło z dachu, zapytałam dyrektorkę, dlaczego zrobiła taką wielką akcję. Odpowiedziała: "No, ja nie wiedziałam, że tyle ich przyjedzie..."
Ta pani, przed którą uciekał chłopiec, to była nauczycielka wspomagająca. Szkoła przydziela takich nauczycieli uczniom ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, by pomogli im dobrze funkcjonować. Takich dzieci przybywa, a nauczycieli dla nich często brakuje.
— Nie wiem, kim była ta pani, ale wyglądała na osobę w wieku emerytalnym. Może, jak wiele osób z poprzedniego pokolenia, uważała, że orzeczenie mojego syna to tylko fanaberia, a ona szybko go wychowa? — zastanawia się mama chłopca.
3. Sprawa w sądzie zostaje wszczęta, z urzędu. Takie procedury. Policja musi zawiadomić sąd rodzinny, szkoła — napisać opinię o uczniu. Jest w niej zdanie: "Mówi, że w głowie coś mu każe się tak zachowywać".
— "Chcą zrobić z mojego syna schizofrenika!" — pomyślałam — wspomina mama ucznia.
Pierwsza rozprawa w sądzie. — Byłam w szoku. To nie szkoła musiała się tłumaczyć sędziemu. To ja musiałam wyjaśniać, dlaczego mój syn musiał uciekać na jakiś daszek. I to ja musiałam udowodnić, że dbam o dziecko, a na koniec sąd wysłał mnie na "trening umiejętności rodzicielskich". Poczułam się upokorzona tym wyrokiem. Przecież dobrze wiem, na co mój syn jest chory. To on potrzebuje pomocy, a nie ja — tak mama chłopca wspomina sprawę w sądzie.
Mama chłopca postanawia iść na trening do psychologa prywatnie. Jak mówi, nie zamierzała "siedzieć w kręgu z obcymi osobami". Znajduje psycholożkę, która teoretycznie ma większe doświadczenie w pracy z rodzicami dzieci z zaburzeniami hiperkinetycznymi i opozycyjno-buntowniczymi.
— Psycholog wystawiła mi zaświadczenie o odbyciu treningu już po pięciu spotkaniach. I pouczyła mnie, że powinnam rozwieszać w domu wielkie kartki z rozpisanymi zasadami. Ale ja nie cierpię zaśmiecania ścian "motywacyjnymi" kartkami. Płacę 1500 zł i mam kwit, który usatysfakcjonuje sąd, który dopiero po pół roku od sprawy wysyła mi pismo z żądaniem przedstawienia zaświadczenia — mówi mama chłopca. I dodaje: — Sądy lubią kosztowne pieczątki. Nie pytają rodzica, czy ma na to pieniądze, więc kompletowałam kolejne "kwity", naiwnie wierząc, że szkoła będzie zobowiązana pomóc mojemu dziecku i dostosować warunki kształcenia do jego problemów — wspomina tamten czas sprzed siedmiu lat.
Jeszcze nie wie, że nim syn skończy ósmą klasę, czeka ją kilka wizyt w sądzie i wiele wizyt kuratorów w jej domu. I że na sali sądowej będzie przeżywać "dzień świstaka", a na awizo w skrzynce reagować jak pies Pawłowa, wiedząc, co ten świstek zwiastuje — kolejną sprawę przeciwko niej lub synowi. Albo ponaglenie sądu, by raportowała, czy wywiązuje się ze swoich rodzicielskich obowiązków.
4. Rok wcześniej. Paweł chodzi do zerówki, ale w innej szkole.
— Dyrekcja doniosła na policję, że zachowanie Pawła "ma znamiona przestępstwa". 10 nauczycieli razem z paniami ze świetlicy, na którą szkoła zabroniła Pawłowi chodzić, zeznało, że sześciolatek "obrażał funkcjonariuszy publicznych". Jedna z pań psycholożek stwierdziła, że Paweł ją "kopnął w jajniki", dwie inne, że też je kopnął — w klatkę piersiową. Trudno mi było to sobie wyobrazić, bo syn był wtedy drobny i miał niewiele ponad metr wzrostu — wspomina mama chłopca. I jeszcze, że gdy syn zerwał dekoracje, szkoła wezwała pogotowie i policję.
— Przyjechałam od razu do szkoły, by odbierać syna. Trząsł się ze strachu. Sanitariusz zrobił notatkę, było tam zdanie: "chłopiec mówi, że nie może już tego znieść" — wspomina mama Pawła.
Incydent ma finał w sądzie. Z ramienia szkoły zeznaje kilka osób. Mówią, że "zachodzi podejrzenie o…":
— demoralizację;
— przemoc domową;
— naruszanie zasad współżycia społecznego.
Sąd zaleca wgląd w sytuację w domu ucznia. Mamę i chłopca z zaskoczenia odwiedzają kuratorki. Trafiają na okres Bożego Narodzenia, chwalą świąteczny wystrój mieszkania. Wysyłają do sądu opinię: "Zaspakajane są wszystkie potrzeby dziecka. Matka podjęła stosowne kroki celem zdiagnozowania małoletniego, odpłatnie diagnozuje syna".
Któregoś poranka, gdy mama chłopca wychodzi do pracy w progu zastaje dwóch policjantów. Przychodzą z zaskoczenia, ale sami sprawiają wrażenie zaskoczonych.
— Powiedzieli, że musieli przyjść, ale nie za bardzo wiedzą, o co chodzi i co mają sprawdzać — wspomina mama Pawła.
Sąd na podstawie opinii kuratorek i policjantów wydaje własną: "nie zachodzi potrzeba wszczynania postępowania wyjaśniającego w niniejszej sprawie z uwagi na brak przejawów demoralizacji nieletniego. Społeczna szkodliwość czynów jest znikoma. Z wywiadu kuratora sądowego wynika, że rodzic prawidłowo wykonuje swoje obowiązki".
— Wtedy cieszyłam się, że syn i ja nie mieliśmy procesu. Gdybym była już na tym etapie co dziś wytoczyłabym sprawę przeciwko szkole. O fałszywe doniesienia o przestępstwie. Bo niby jakie były powody doniesienia o mojej przemocy względem dziecka? — wspomina mama.
Sprawy wtedy nie wytacza, ale składa skargę do kuratorium. Szkołę odwiedza specjalna komisja i po inspekcji orzeka:
"Analiza wskazuje na rozbieżność opinii i ocen zdarzeń, które miały miejsce w szkole. Współpraca powinna zatem koncentrować się na poszukiwaniu sposobów rozwiązywania problemów. Z tego zadania szkoła nie wywiązała się w sposób należyty, zabrakło skutecznej, efektywnej komunikacji".
— Szkoła nie poniosła więc żadnych konsekwencji — mówi mama chłopca. I dodaje, że to nie tak, że w szkole nikt z kadry syna nie lubi. — Pani pedagog okazuje mu wiele cierpliwości i ciepła. Gdy w szkole nagle zachorował, zadzwoniła po mnie. Zastałam Pawła leżącego na podłodze, w gorączce. "Wstawaj, nie dam rady cię podnieść" — powiedziałam. A pedagog, drobna kobieta: "To ja Pawła zaniosę do samochodu".
5. 2015 r. Paweł jest w czwartej klasie podstawówki. Sąd rodzinny stawia mu zarzut: "znieważenie funkcjonariusza publicznego".
Mama chłopca dowiaduje się, że syn ma sprawę w sądzie, ale dopiero z awizo, które znajduje w skrzynce na listy.
— Wybrałam się do czytelni sądu i postanowiłam zapoznać z aktami. Bo nie wiedziałam, co i kto ma na syna. Okazało się, że Paweł w bardzo niegrzecznych słowach zasugerował nauczycielce, że pewnie z powodu swoich gabarytów ma problem ze znalezieniem partnera. W aktach sądowych przeczytałam, że nauczycielka zeznała na policji: "żądam ścigania i ukarania Pawła X, ucznia czwartej klasy, lat 10, za znieważenie mnie — funkcjonariusza publicznego". Wiem, że syn bardzo źle się zachował, ale mam żal do nauczycielki, że nie dała Pawłowi szansy, by ją przeprosił. Poszłam z tym do pani dyrektor, ale powiedziała, że nic nie wie o tym zdarzeniu. Podejrzewam, że tylko udawała – mówi mama ucznia.
— Szkoła miała szansę załatwić sprawę polubownie, ale postanowiła iść na wojnę z dzieckiem. Jakimś dziwnym trafem do tej sprawy w sądzie podłączyła się trójka rodziców, którzy twierdzą, że mój syn demoralizuje ich dzieci. Weszłam na media społecznościowe tych ludzi, do akt dołączyłam screeny z Facebooka jednej z matek — opowiada mama Pawła.
To posty: "Wódka to nie klej, więc nie wąchaj, tylko chlej" i obiecanki, że pani wypije w Sylwestra tyle kieliszków wódki, ile dostanie lajków pod zdjęciem.
— Czy aby na pewno to mój syn demoralizuje jej dziecko? — pomyślałam wtedy — mówi mama Pawła. W aktach były słowa ojca jakiegoś ucznia, że Paweł "może na przykład wybić komuś oko". Napisałam do sądu odpowiedź, że "nie powinniśmy poruszać się w świecie fantazji i przypuszczeń, ale faktów. A fakty są takie, że mój syn, nigdy nikogo nie pobił" — mówi mama Pawła.
10-latek zeznaje w sądzie. Bez obecności psychologa. — Zdziwiło mnie to, że dziecko ot, tak musi odpowiadać samo na pytania sędziego. Ale to jeszcze nic. Za chwilę czułam się jak w jakimś teatrzyku absurdu skrzyżowanym z "Procesem" Kafki — dodaje mama chłopca.
Mówi, że w czytelni sądu odkryła, że szkoła praktycznie codziennie prowadzi na jej temat i na temat jej syna obszerne notatki. Niektóre zajmują pół, albo i całą stronę formatu A4. Do akt dołączone są nawet rysunki Pawła. — Także zapisy dialogów, jakie między mną i synem odbyły się w szatni. Jak to zobaczyłam, powiedziałam opiekunce, która odbiera syna ze szkoły: "Pani Haniu, jak pani przyjdzie po dziecko, to zabierać szybko. Z nikim nie rozmawiać!". Zaczęłam się bać, że opiekunka bezwiednie powie coś, co potem będzie wyrwane z kontekstu i użyte przeciwko mnie w sądzie — wspomina mama Pawła. — Ale Hanka to na szczęście kulturalna osoba. I zawsze stoi murem za Pawłem. Bez niej bym sobie nie poradziła — dodaje mama chłopca.
6. — Mamy jeszcze za sobą epizod z nauczeniem indywidualnym. Szkoła mnie na to namówiła i uległam pod presją — mówi mama Pawła. Zgadza się na taką formę nauczania, ale pod warunkiem, że zajęcia będą odbywać się w szkole, a nie w domu. Paweł popłakuje, że chce do dzieci. — Szkoła, o dziwo się nie wyparła — w aktach sądowych znalazłam opinię, która to potwierdza. Podpierając się opinią psychiatry, że "nie jest wskazana nauka indywidualna", zaczęłam domagać się, by syn wrócił do klasy. Udało się. Choć nie od razu. Bo gdy prosiłam o pomoc poradnię pedagogiczną, panie, które tam pracują, mówiły, że trudno mi pomóc, bo założyłam "jeżowe rękawice". Sugerowały, że powinnam uczyć syna w domu — wspomina mama chłopca.
REKLAMA
Mówi tym paniom, że przecież jest lekarką, uwielbia swoją pracę, nie chce z niej rezygnować, a poza tym musi zarobić nie tylko na dom, ale i "na te wszystkie kosztowne kwity dla sądu", więc nie może rzucić wszystkiego, by syn, zamiast chodzić do szkoły, siedział z nią w domu.
— A jak pani to sobie wyobraża?! — prawie wybucha, gdy znów słyszy sugestię o nauczaniu domowym.
— Niektóre mamy tak robią — słyszy od pani w poradni.
7,1 Policja regularnie chodzi już też po sąsiadach. — Wstyd mi, ale proszę pana z mieszkania obok, by zeznawał w sądzie. Wie, że mój syn jest trudny, ale żyjemy w przyjaznych stosunkach. To wtedy moja przyjaciółka, też lekarka zapytała mnie:
— Ile jest w waszym bloku mieszkań?
— Osiemdziesiąt — odpowiedziałam.
A ona się roześmiała: — To wiesz, że po tych akcjach, jesteś pewnie uważana za największą patologię w bloku?
— Tak, niestety wiem — odpowiedziałam. — Sąsiedzi ostrzegają dzieci przed Pawłem. Gdy jedzie do moich rodziców, ma w okolicy wielu kolegów, a tu, na osiedlu, na którym mieszkamy, nikogo — odpowiadam.
Sprawy w sądzie sypią się jak z rękawa. Stenogram nie jednej z nich mógłby znaleźć się w scenariuszu kabaretowych skeczów. Oto fragmenty:
Dialog nr 1
Sędzia: — Czy znęcała się pani nad chomikiem?
Mama: — To myszoskoczek. Czasem zabierałam go do transporterka w mojej sypialni, mówiąc synowi, że gryzoń nie lubi bałaganu. I i że jak syn posprząta pokój, to myszoskoczek chętnie tam wróci. Terapeuta uważa, że to dobra metoda.
Sędzia: — Czy wozi pani syna pod MOS-y i straszy, że go tam zostawi? (MOS — Młodzieżowy Ośrodek Socjoterapii)
Mama: —Nie Wysoki Sądzie, jestem zrównoważona psychicznie i nie robię takich rzeczy.
— Te pytania sędziego ewidentnie sprowokowane były doniesieniami szkoły. Dzielnicowa np. właśnie w szkole usłyszała, że morduję chomiki. A nie dość, że to nie chomik, a myszoskoczek, to na dodatek zwierzak ma już trzy lata. I dobrze się ma — opowiada mama Pawła.
— Z myszoskoczkiem to jeszcze nic. Szkoła musiała też zasugerować policji, że tak w ogóle to ja powinnam być... przebadana psychiatrycznie. Gdy zapytałam dyrektorki, na jakiej podstawie mówi takie rzeczy, dyrektorka stwierdziła, że "pismo dzielnicowej, nie jest pismem szkoły", ale odmówiła sprostowania. Poprosiłam więc o nie kolejny raz, a wtedy pani dyrektor odpisała, że wystąpi o ochronę, przysługującą jej, jako funkcjonariuszowi publicznemu. Zaczynam się zastanawiać, o co chodzi, bo przecież nie należę do osób, które stoją pod szkołą i zastraszają panią dyrektor. Mój prawnik wysyła do niej pismo, ale pani dyrektor nie odpisuje. Wtedy prawnik składa skargę na panią dyrektor — do gminy. Urząd opowiada: "prawnik przekracza swoje kompetencje, atakując funkcjonariusza publicznego". Prawnik odpisuje, że on tylko broni "prawa i praworządności".
REKLAMA
Dialog nr 2:
Pani sędzia: — Czy to prawda, że Paweł powiedział do dziewczynki: ty mała zdziro.
Matka: — Może i tak, oni tak się do siebie odzywają.
Sędzia: —I to jest dla Pani normalne?
Matka: — Dla mnie nie, ale oni tak się do siebie odzywają
7,2 Sprawy w sądzie są też o to, że:
— Paweł chodzi po osiedlu z wiatrówką (zgłosiła to do szkoły matka jakiegoś ucznia, choć to nie była prawdziwa broń, tylko plastikowa zabawka). — Poszłam do szkoły i powiedziałam: "Nie odróżnianie broni od zabawki może dziwić, ale niezrozumiałe jest dla mnie to, dlaczego, choć to wyjaśniłam, szkoła informuje sąd, że Paweł chodzi z wiatrówką, a ja znowu muszę tłumaczyć się, że poza nożami kuchennymi, nie mamy w domu żadnej broni". Pani dyrektor, już kolejna, bo dyrekcja zmieniła się, gdy syn był w piątej klasie, mówi: "ale szkoła nie składa żadnych doniesień — to sprawy z urzędu". Pytam prawnika, o co chodzi, tłumaczy mi, że "tak, to sprawy z urzędu, tyle że z nadania szkoły". Przecież policjanci, którzy skierowali sprawę do prokuratury, musieli wcześniej rozmawiać z personelem szkoły — mówi mama Pawła.
Dodaje, że w aktach sądowych, w opinii szkoły trafia na zdanie, że Paweł powinien uczyć się w ośrodku socjoterapii.
— A przecież on nie jest zdemoralizowany, tylko ma ADHD. A jakaś anonimowa "kadra pedagogiczna", bo nikt nie jest pod tym podpisany nazwiskiem, opisuje, że mój syn ma w domu dostęp do pornografii. A ja znam swoje dziecko i wiem, że owszem, interesuje się pirotechniką, jeździ na nartach, skacze na trampolinach i marzy o jeżdżeniu na motorze, ale kwestie seksualności jeszcze nie leżą w obszarze jego zainteresowań. Jednak tak łatwo zrobić z niego zboczeńca — mówi mama Pawła.
— "Jestem bardzo zaniepokojona, że pani syn interesuje się pornografią" — tymi słowami zwraca się kolejna kuratorka, która odwiedza mamę Pawła w domu. — Otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. A potem jeszcze szerzej, jak w czytelni sądu trafiłam właśnie na takie zapiski:
— "Kadra pedagogiczna wnioskuje, że chłopiec ma dostęp do pornografii".
REKLAMA
— "Coraz bardziej nasilają się z jego strony słowa, że się zabije".
— "Chłopiec wyznał nauczycielom, że matka mówiła mu, że go zabije".
— "Matka wozi go pod ośrodki socjoterapii i grozi, że tam zostawi".
— "Pracownicy szkoły oświadczają, że jest wysoce prawdopodobne, że dochodzi do przemocy ze strony matki chłopca".
— "Kadra oczekuje wykonania rezonansu głowy".
— "Nauczyciele podejrzewają, że matka podaje mu jakieś leki".
— "Chłopiec powinien być umieszczony w ośrodku socjoterapii".
— "Zaproponowaliśmy kobiecie diagnozę w sądowym ośrodku psychiatrycznym, ale odmówiła".
— Z sądowej czytelni wyszłam zszokowana, trudno mi powstrzymać łzy. To wszystko, aż się prosi o to, żebym z pomocą prawnika oskarżyła szkołę, ale niestety nie wiem, kto się kryje za "ciałem pedagogicznym". Zgłosiłam się do pani dyrektor z zapytaniem o wyjaśnienie. Mówi, że "notatka dzielnicowej nie jest notatką szkoły". I że jest zdziwiona, bo nie wie, z kim dzielnicowa w szkole rozmawiała, skoro jest pandemia i szkoła zdalna. Po tych słowach domagam się wyjaśnienia na piśmie. Dyrektorka pisze: "W ocenie pracowników szkoły jest to chłopiec zadbany, nigdy nie miał śladów przemocy". O mnie pisze, że mało jest tak zaangażowanych matek, jak ja. A równocześnie słyszę, że mój syn konfabuluje, manipuluje, zmyśla fakty — wspomina mama chłopca.
8. — Co chwilę chodzę do sądu i tłumaczę się, że "nie jestem wielbłądem", bo tak się czuję, gdy czytam zarzuty, że syn "jest agresywny" i "dusi kolegów". A on nikogo dotąd nie pobił, jedynie poklepuje czasem kogoś, jak to dzieciak z ADHD — poszukiwacz bodźców. Oglądam nagranie ze szkolnego monitoringu i widzę po prostu przepychankę między chłopakami. Nikt nikogo nie dusi. Chłopcy w tym wieku lubią demonstrować siłową przewagę. W notatce policji jest nawet nazwisko rzekomej ofiary mojego syna, a to jest jego dobry kolega! Zresztą potem w sądzie przedstawiciel szkoły zeznaje: "w Pawle nie ma agresji", zarzut: "Paweł sika na wewnętrzne ściany budynku szkoły" okazuje się tym, że mój syn "nie trafił do muszli w ubikacji".
— Do tego w zeznaniach nauczycieli jest dużo sprzeczności — jedna pani twierdzi, że "splunął na podłogę", a po kilku miesiącach, że "splunął pod jej nogi". Raz dzieci "rzucały się jedzeniem", to znów jednak "Paweł rzucał w nauczycielkę orzechem". A Paweł orzechów nie lubi, więc nie nosi ich do szkoły. W sądzie okazuje się, że nauczycielka, która twierdziła, że to mój syn w nią rzucał, stała… tyłem do klasy — mówi mama chłopca.
Prawnik, którego wynajęła, wysyła do pani dyrektor zapytanie: "Czemu mają służyć te opisy dziecka mające na celu przedstawienie ucznia w jak najgorszym świetle?".
— Odpowiedzi nie dostaliśmy do dziś — mówi mama chłopca.
9,1
1 września 2022 r. Początek roku szkolnego. Po rozpoczęciu koledzy z klasy idą się bawić na podwórku. Paweł nie, bo jedzie z mamą do sądu. Sędzia wyznaczył na dziś datę rozprawy. Tak Paweł "świętuje" start ósmej klasy.
— To najświeższa sprawa, już czwarta, ale poprzednia jeszcze nie jest zakończona, i ja, normalna osoba, mam dwie sprawy na wokandzie. Pani sędzia jest zdenerwowana, że pismo procesowe ma trzynaście stron. A jak może mieć mniej, skoro osiem osób i policja donosi na mojego syna? Zarzut: uczeń "narażał zdrowie i życie — swoje i kolegów, obrażał funkcjonariuszy publicznych". Miał w szkole zapalniczkę. Pierwszego dnia rozgrzał korek, drugiego nie wiadomo czy podpalił papierek, podpalanie listwy jest według mnie wymyślone na potrzeby sprawy.
— Te zdarzenia to były wybryki, a nie przestępstwa. A to, że miał zapalniczkę? Wielu chłopaków ma zapalniczki. Szkoła obejmuje dwa bloki socjalne i samych aniołów tam nie ma. Mojemu synowi nauczyciele zabrali zapalniczkę i zamiast oddać mi, drugiego i trzeciego dnia oddali Pawłowi. A przecież wiedzą, że on ma zaburzenia opozycyjno-buntownicze. Chyba oddali mu tę zapalniczkę po ty, by go prowokować go do kolejnej zabawy ogniem?— pytam.
9,2 Jedyną osobą, która zeznaje w procesie "o zapalniczkę" z ramienia szkoły, jest pani wspomagająca. — Nie ta, przed którą chłopiec uciekał na daszek, bo nauczycielki się zmieniały kilka razy. Obecna pani wspomagająca zeznaje, że odchodziły, bo nie dawały rady z moim synem, ale myślę, że to nieprawda. W tej pracy nauczycielki tak słabo zarabiają, że i motywację mają niską — mówi mama chłopca.
"To jest walka" — mówi do sędziego pani wspomagająca o relacjach z Pawłem. — Zadziwiające, że nauczyciel wspomagający ucznia, zeznaje przeciwko niemu. Ta pani przed wakacjami powiedziała Pawłowi: "założyłam ci sprawę w sądzie", potem zaprzeczyła na piśmie, a potem... przyszło awizo. "Dlaczego szkoła nie zmienia pani wspomagającej, skoro współpraca tak się nie układa?" — to pytanie zadaje prokurator. A ja występuję po tym wszystkim do dyrekcji szkoły, o zmianę nauczyciela wspomagającego. Prawnik mówi, że to sprzeczność interesów, że pani wspomagająca ucznia jednocześnie zeznaje przeciwko niemu — opowiada mama chłopca.
zachowania, mama Pawła mówi:
— Nie powinniśmy się tego wstydzić. Trzeba nauczyć się mówić: "moje dziecko jest inne". Ja mówię o tym otwarcie. A wtedy często wiele osób nagle się otwiera i z ulgą mówi: "też mam z dzieckiem ten problem". To zadziwiające, jak wiele osób wokół samotnie zmaga się z trudnościami i uważa, że nie wypada o nich mówić. I jak wielu z nas doświadcza spraw w sądzie, "wglądu w sytuację wychowawczą", albo zastraszania. Trzeba o tym nie tylko mówić. Trzeba krzyczeć.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼
0.13943791389465