Cześć Dzidki. Mam pewien problem. Pewnie jak wielu z Was zmagam się z pewnymi problemami psychicznymi. Mianowicie, ponad rok temu rozstałem się z dziewczyna - wtedy te problemy zaczęły się nasilać, z perspektywy czasu widzę, że były one zdecydowanie już wcześniej, ale ich nie widziałem oraz ona jak nikt inny potrafiła mi w nich pomóc. Mieliśmy wspólne mieszkanie, planowaliśmy razem przyszłość, jednak pewnego cholernego wrześniowego dnia ona zdecydowała, że to nie ma już najmniejszego sensu i pora się rozstać. Przez wspólne 6 lat mieliśmy gorsze okresy, kilkukrotnie mieliśmy się rozstawać, ale wszystko wracało do normy... No cóż nie tym razem. Moje życie zmieniło się o 180°. Wyprowadziłem się, przeszliśmy przez przekazanie kredytu na mieszkanie, w tym tygodniu w końcu się wymeldowałem... Od momentu rozstania wszystko jest takie nijakie, jest bo jest... Mam już "własny" kąt, mam dobra prace, dobrze zarabiam, mam znajomych, przyjaciół... Według większości nie mam powodów do narzekania... A jednak nie potrafie sobie wszystkiego ułożyć w logiczną całość, żyje bo żyje. Każdy kolejny dzień jest po to żeby go odbębnić - wstać, pójść do pracy, w której i tak zamykam się z muzyką na słuchawkach i jestem w połowie nieobecny, wrócić do domu, pograć chwile na kompie, keyboardzie, latem wyjść na frisbee(polecam, fajna sprawa), pooglądać jakieś bzdety w TV... I tak w kółko. Przy niej jak przy nikim innym w takich momentach miałem oparcie, zrozumienie(!!)... Teraz jednak muszę radzić sobie z tym sam. Nie mam jej tego za złe, nie mogłem jej przecież przywiązać do siebie i być ze mną na siłę. Ona jest szczęśliwa, to najważniejsze. Próbowałem chodzić do psychologa, kończyło się na strachu i niczym więcej. Chyba widzę u siebie początek choroby bipolarnej, bywaja takie momenty, że cały świat jest na wyciągniecie mojej ręki, mogę zrobić wszystko, plany, które sobie założyłem są do zrealizowania, wszystko ma sens, po to by tego samego dnia wieczorem nic nie miało kompletnie sensu. Rozmawiałem już z wieloma osobami z mojego otoczenia, każdy mówił to samo - musisz żyć, wszystko się w końcu poukłada, czas leczy rany... No ale ile można?! Ostatnio już mniej, ale popadłem w srogi alkoholizm żeby sobie łatwiej z tym radzić, żeby nie myśleć. Już bardziej okazyjnie, ale też narkotyki... Po nich jest inaczej... Można to wszystko przetrawić... Chyba nie rozumiem otaczającego mnie świata... Jak razem mówiliśmy - "Inny znaczy dziwny, dziwny znaczy inny" Chcę żyć, wierze w to, że ten okrutny świat ma jeszcze wiele pięknych rzeczy do zaoferowania, ale jak długo mam na nie czekać? W internecie jesteśmy chociaż troszkę anonimowi, dużo przesiaduje na tej stronie, dlatego też z Wami dziele się tym wysrywem... Już troszkę mi lepiej, a więc wypierdalam. Jeśli ktoś to przeczytał to dziękuje, mały kamyczek z serca napewno spadł.
No to cześć.