Grzybki cz. 2
Humor
2 l
3
Ale i tak najciekawszą częścią rytuału jest ta, kiedy stajesz nagi przed lustrem i ze światełkiem w ręku wyginasz śmiało ciało, zaglądając w największe zakamarki siebie, żeby sprawdzić, czy ci czasem coś gdzieś nie wlazło.
Całkowicie normalne, nie powiem.
Las to w ogóle specyficzne miejsce — z dala od cywilizacji, posterunków policji i monitoringu, a możesz na legalu przemieszczać się z nożem i to w garści.
Pewnie dlatego to takie popularne zajęcie w tych nerwowych czasach.
A teraz jeszcze przyszła jesień, ludzie na Facebooku spamują na lewo i prawo, ile to nie zebrali, ledwo wysiedli z samochodu, ba, niektórzy to drzwi uchylili, a złoto lasu samo im się kilogramami do środka ładowało.
Naczyta się tego i naogląda normalny człowiek i też go nachodzi ochota na igraszki ze śmiercią, bo przecież w sklepie trzy ususzone kapelusze o łącznej wadze dwudziestu gramów kosztują dziesięć polskich złotych, a parę kilometrów dalej wystarczy parę przysiadów i fortuna zostaje w kieszeni.
Co w ogóle można zrobić z dwudziestu gram grzybów?
Okłady na oczy?
W ten właśnie sposób sam poczułem gorączkę grzybni i wylądowałem na leśnym parkingu.
To tutaj trafiają wszyscy amatorzy.
Zawodowcy strzegą najbogatszych grzybowisk lepiej niż oczu w głowie — prawdopodobnie znaleźli te miejsca, jak zakopywali tam zwłoki.
Na parkingu tymczasem tłok jak pod Ikeą w czasie pandemii.
Najbliżej stoją jakieś dziewczyny w wyzywających strojach.
Ubrały się tak, żeby były dobrze widoczne w lesie, a teraz pewnie handlują grzybami — myślę.
- Ile? – pytam.
- W pipu osięsiąt, do papu pięsiąt.
- Nie rozumiem – ponawiam pytanie: – Grzybki po ile?
- My badanu a czystu, ne ma grzybku.
Biedne grzybiarki — myślę — Nic nie nazbierały, nic nie sprzedadzą, nie będą miały co do ust włożyć.
Ale już moją uwagę zwraca biały SUV, z którego wysiada lalunia w białym dresiku i białych adidaskach. Za nią buja się popisany ochroniarz z buldogiem francuskim na smyczy i designerskim koszykiem wyplecionym z kolorowej wikliny przez chińskie dzieci za miskę ryżu zgodnie ze staropolskim wzorem i nowopolską strategią gospodarczą.
Lalunia rusza w las, ochroniarz z buldogiem za nią.
Za tymi nie ma sensu iść, chyba że chcesz zostać mistrzem drugiego planu w relacji na Instagramie, bo co chwila przystają, ale nie żeby podnieść grzyba, tylko żeby nadać internetowy przekaz dla innych przedstawicieli swojego gatunku:
„Grzybuw nie ma ale i tak jest zaebiście”.
Oczywiście grzyby są, tylko oni ich nie widzą, bo widzieć nie chcą, a jeść czegoś, co rośnie w lesie, na pewno nie zamierzają.
Całkowicie normalne, nie powiem.
Las to w ogóle specyficzne miejsce — z dala od cywilizacji, posterunków policji i monitoringu, a możesz na legalu przemieszczać się z nożem i to w garści.
Pewnie dlatego to takie popularne zajęcie w tych nerwowych czasach.
A teraz jeszcze przyszła jesień, ludzie na Facebooku spamują na lewo i prawo, ile to nie zebrali, ledwo wysiedli z samochodu, ba, niektórzy to drzwi uchylili, a złoto lasu samo im się kilogramami do środka ładowało.
Naczyta się tego i naogląda normalny człowiek i też go nachodzi ochota na igraszki ze śmiercią, bo przecież w sklepie trzy ususzone kapelusze o łącznej wadze dwudziestu gramów kosztują dziesięć polskich złotych, a parę kilometrów dalej wystarczy parę przysiadów i fortuna zostaje w kieszeni.
Co w ogóle można zrobić z dwudziestu gram grzybów?
Okłady na oczy?
W ten właśnie sposób sam poczułem gorączkę grzybni i wylądowałem na leśnym parkingu.
To tutaj trafiają wszyscy amatorzy.
Zawodowcy strzegą najbogatszych grzybowisk lepiej niż oczu w głowie — prawdopodobnie znaleźli te miejsca, jak zakopywali tam zwłoki.
Na parkingu tymczasem tłok jak pod Ikeą w czasie pandemii.
Najbliżej stoją jakieś dziewczyny w wyzywających strojach.
Ubrały się tak, żeby były dobrze widoczne w lesie, a teraz pewnie handlują grzybami — myślę.
- Ile? – pytam.
- W pipu osięsiąt, do papu pięsiąt.
- Nie rozumiem – ponawiam pytanie: – Grzybki po ile?
- My badanu a czystu, ne ma grzybku.
Biedne grzybiarki — myślę — Nic nie nazbierały, nic nie sprzedadzą, nie będą miały co do ust włożyć.
Ale już moją uwagę zwraca biały SUV, z którego wysiada lalunia w białym dresiku i białych adidaskach. Za nią buja się popisany ochroniarz z buldogiem francuskim na smyczy i designerskim koszykiem wyplecionym z kolorowej wikliny przez chińskie dzieci za miskę ryżu zgodnie ze staropolskim wzorem i nowopolską strategią gospodarczą.
Lalunia rusza w las, ochroniarz z buldogiem za nią.
Za tymi nie ma sensu iść, chyba że chcesz zostać mistrzem drugiego planu w relacji na Instagramie, bo co chwila przystają, ale nie żeby podnieść grzyba, tylko żeby nadać internetowy przekaz dla innych przedstawicieli swojego gatunku:
„Grzybuw nie ma ale i tak jest zaebiście”.
Oczywiście grzyby są, tylko oni ich nie widzą, bo widzieć nie chcą, a jeść czegoś, co rośnie w lesie, na pewno nie zamierzają.