Śmierć starszej pani (fragment)

2
Śmierć starszej pani (fragment)
Zawsze zaczynamy od twarzy. Perkaty nos, miękkie wargi, soczyste policzki. Powieki skrywające, niby mleczny kożuszek, delicje gałek ocznych. Wydarte siłą mięso łechce podniebienie odurzającą słodyczą.
Mniam. Ślinka się spieniła, język musnął czubek nosa na samo rzęsiste wspomnienie. Przyznam jednak niechętnie, że to nie jedyny powód, dla którego zaczynamy od twarzy.
Po pierwsze i najważniejsze, zwyczajnie nie lubimy, gdy patrzą. Nie chodzi o wyrzuty sumienia. Te odzywają się w nas nadzwyczaj cichymi głosami, które i tak ignorujemy z wrodzonego lenistwa. Niemniej natarczywość nieruchomych spojrzeń jest drażniąca. Burzy ceremonię posiłku.
Zeżarliśmy starszą panią, mimo że pozostawała nam obojętna, a to – wierzcie lub nie – spory komplement. Pozwalaliśmy jej żyć w pobliżu, bo nie wchodziła nam w drogę, usługiwała dyskretnie, podczas gdy sama była cicha i schludna. Mogliśmy bez większych starań udawać, że starsza pani w ogóle nie istnieje, sprowadzać jej obecność do cienia, który od czasu do czasu kładzie się na podłogę i meble, czyniąc owe miejsca bezużytecznymi, odciętymi od słońca martwymi wyspami. Z natury unikamy cieni. I tak zbyt dużo nosimy ich w sobie.
W tamtych dniach rozrastały się one zuchwale, podsycane natarczywym głodem. Nie pomagały nawet kąpiele w słońcu i drzemki graniczące z wirusową śpiączką. Wszyscy czekaliśmy, niby pogrążeni w półśnie, jednak spięci i gotowi, podekscytowani wizytacją śmierci. Nasze skurczone żołądki tłukły się o żebra. Domagały się strawy, którą stała się starsza pani. Rozkład odciskał na niej swoje widmowe piętno powoli, choć wytrwale.
Przemknąłem po secesyjnym kredensie, gibko przeskoczyłem na nocną szafeczkę, gdzie nadal tkwiły rozpostarte skrzydła książek – talizmany starszej pani, które całymi dniami potrafiła zapamiętale obserwować. Mój nos zadrżał, zbliżywszy się do źródła cudownej woni.
Kolejnym skokiem osiągnąłem krawędź łóżka i dalej kroczyłem już dostojnie, jakbym wcale się nie spieszył. Miękkie poduszki łap zapadły się w nabrzmiałych fałdach martwej skóry. Pachniało tak apetycznie, że nie sposób było się oprzeć. Twarz, szyję i obwisłe ramiona wygryziono do białych kości. Jedynie ścięgna i liche gałgany tkanek spinały zewłok w nadal integralną całość. Niestety starszą panią długo okrywała kołdra i musieliśmy się przez nią przedrzeć, by dobrać się do następnych, co lepszych kąsków. Pochłonęło nas to na tyle, że żelazny dyktator – głód – zmuszony był wycofać się w cień i oddać rządy swojej szalonej siostrze – zabawie. Sztylety pazurów orały bawełniane poszewki, wzbijając w górę tumany gęsiego pierza. Całą hałastrą rzuciliśmy się na nie w amoku. Chwytaliśmy je podczas lotu i gdy już zdołało opaść, tarmosiliśmy ochłapy pościeli, walcząc o nie zajadle jak o najgodniejsze trofeum. Aż… wszystko ustało. Pióra przestały nas interesować, choć skłamałbym, twierdząc, że fascynacja ta nie ożywała w krótkich zrywach, gdy nieoczekiwanie, tuż przed nosem, farfocle puchu czmychały na kształt uciekającej ofiary. Instynkt zapraszał nas wtedy do kolejnego tańca i tylko od naszego nastroju zależało, ile trwał.
Wgramoliłem się na szczyt nabrzmiałego brzucha przypominającego teraz kipiący krater o postrzępionych brzegach. W jego czarnej otchłani połyskiwały wnętrzności, po części wywleczone na podłogę, rozniesione w strzępy podczas dzikich harców. Wsunąłem łapę w kipisz. Co mi się trafi tym razem? Kawałek krwistej wątróbki czy aromatycznej nereczki? Radowałem się ja, radowało moje podniebienie, radowała się nawet starsza pani, która szczerzyła do mnie dwa rzędy sztucznych zębów.
Ugryzłem i miauknąłem z zachwytu, a wtedy gdzieś na parterze rozległo się uderzenie w drzwi. Dziwne. Przecież nikogo nie zapraszaliśmy.

Agnieszka Biskup
0.058651924133301