Literatura grozy.

1
W kom­na­cie tej... stał ol­brzy­mi he­ba­no­wy zegar. Głu­cho, po­sęp­nie, jed­no­staj­nie ty­ko­ta­ło wa­ha­dło jego w jedną i drugą stro­nę; kiedy wszak­że... miała ude­rzyć go­dzi­na, wów­czas z brą­zo­wych płuc ze­ga­ra roz­le­gał się dźwięk głę­bo­ki, czy­sty, do­no­śny i nad­zwy­czaj me­lo­dyj­ny, lecz tak dziw­nie gę­dzieb­ny i uro­czy­sty, iż ze schył­kiem każ­dej go­dzi­ny graj­ko­wie or­kie­stry mi­mo­wol­nie prze­sta­wa­li na chwi­lę rzę­po­lić i za­słu­chi­wa­li się w dźwię­ki, bez­wied­nie za­trzy­my­wa­li się w swych plą­sach tan­ce­rze i prze­lot­ny nie­po­kój roz­ra­do­wa­ne ogar­niał to­wa­rzy­stwo. Jak długo roz­brzmie­wa­ło gra­nie ze­ga­ra, naj­lek­ko­myśl­niej­si ble­dli, star­si zaś i sta­tecz­niej­si pod­no­si­li rękę do czoła, jak gdyby w błęd­nej ja­kiejś za­du­mie czy roz­ma­rze­niu; lecz skoro tylko ostat­nie za­mie­ra­ły po­gło­sy, pło­chy śmiech naraz prze­la­ty­wał w tłu­mie: graj­ko­wie spo­glą­da­li na sie­bie, uśmie­cha­jąc się ze swego nie­do­rzecz­ne­go zmie­sza­nia, i szep­tem
0.045639991760254