Mutual assured destruction - część druga

5
Mutual assured destruction - część druga
KRYZYS KUBAŃSKI

Właściwą genezą kryzysu i coraz mocniejszego zbliżania się Castro do ZSRR była dokonana przy wsparciu CIA nieudana Inwazja w Zatoce Świń w 1961 roku. Próba obalenia kubańskiego wodza była jasnym sygnałem wrogich zamiarów USA, gotowych posunąć się nawet do inwazji i czysto zbrojnego przejęcia władzy. Już wówczas Castro poprosił "starszego brata" o wsparcie na jej wypadek, którego mimo pewnego sceptycyzmu powoli zaczęto udzielać - Kuba była przecież żywym obrazem socjalistycznego sukcesu na zachodzie. Dopiero pogłębiająca się przepaść w kwestii zdolności nuklearnych zmusiła Związek Radziecki do bardziej zdecydowanego działania i zainteresowania karaibską wyspą na większą skalę. To, co dla Amerykanów wydaje się aktem agresji i prowokacją, z perspektywy ZSRR było próbą wyrównania sił i odpowiedzią na groźbę z Turcji. Pociski na Kubie pozwoliłyby również na dużo lepsze stanowisko w negocjacjach dotyczących Berlina. Chruszczow wiedział, że USA nie pozwoli na umieszczenie żadnych głowic nuklearnych na Kubie, tak więc cała procedura musiała odbyć się w absolutnej tajemnicy; pociski należy ujawnić tylko wtedy, gdy będą uzbrojone i w pełni gotowe do startu. Przyznać trzeba, że w znacznym stopniu potajemne przerzucenie sprzętu i ludzi się udało - ostatecznie na Kubę trafiło 43000 radzieckich żołnierzy, przerzuconych w ładowniach frachtowców czy wysłanych jako "turyści" na cywilnych liniowcach. Od czerwca 1962 roku na Kubie nocami wyładowywano czołgi, samoloty, helikoptery, systemy przeciwlotnicze i antyokrętowe, transportery i paliwo. Eksperci w budowie i obsłudze systemów rakietowych trafiali pod skrzydła Castro jako specjaliści od rolnictwa czy operatorzy maszyn. We wrześniu na wyspie pojawiły się pierwsze pociski R-12. Mimo ostrzeżeń nadchodzących z różnych źródeł administracja USA niezbyt poważnie traktowała możliwość istnienia baz pocisków balistycznych i radzieckiego zaplecza na Kubie. Dopiero wykonane 14 października przez samolot U-2 zdjęcia były twardym dowodem budowy baz pocisków R-12, o czym, po dokładnej analizie, dwa dni później poinformowano Kennedy'ego.
Mutual assured destruction - część druga
16 października Kennedy został postawiony przed niezwykle trudną decyzją, a początkowe chwile były bardzo chaotyczne. Prezydent USA zdecydował się zwołać specjalny komitet doradczy, EXCOMM, zawierający członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego oraz inne, użyteczne zdaniem Kennedy'ego osoby. Kolegium Połączonych Szefów Sztabów sugerowało natychmiastowe zbombardowanie wszystkich zlokalizowanych baz rakietowych, jako że CIA uważało, że głowice najpewniej nie dotarły jeszcze na Kubę i był to idealny moment do ich likwidacji. Część doradców popierała bombardowanie, a następnie inwazję 150-200 tysięcy żołnierzy oraz okupację. Budziło to jednak znaczne głosy sprzeciwu - co jeśli CIA się myli? Bombardowania nie są nigdy stuprocentowo skuteczne - napaść zbrojna będzie impulsem do wystrzelenia pocisków, co skończyć się może absolutną katastrofą i eskalacją do pełnoskalowej wojny nuklearnej. Na Kubie stacjonowały również bombowce, być może wyposażone w broń nuklearną. Szefowie sztabu doskonale rozumieli to ryzyko, rozumieli również drastyczną przewagę USA w wojnie nuklearnej; w ich mniemaniu był to idealny do niej moment. Coraz bardziej znaczące stały się jednak głosy sugerujące, by rozwiązać problem czysto dyplomatycznie, lub wręcz nie robić nic, akceptując równowagę sił. Ostatecznie EXCOMM zadecydował o "kwarantannie" wyspy. Celowo nie użyto tu słowa "blokada" - taki termin związany był z aktem wojny, podjęto więc wszelkie dyplomatyczne środki by jej uniknąć, a mimo to pokazać zdecydowanie w działaniu. Od 22 października żaden statek nie mógł wpłynąć w okolicę Kuby, czego pilnowała Amerykańska flotylla okrętów wojennych. Dziś wiemy, że ta decyzja zapobiegła wybuchowi III wojny światowej.
Mutual assured destruction - część druga
Dzięki potajemnie nagranym przez Kennedy'ego ponad 230 godzinom posiedzień EXCOMM'u oraz spisanych przez Chruszczowa pamiętnikach możemy dość pewnie określić  działania obu przywódców jako swego rodzaju polityczną grę w szachy, która wymknęła się spod kontroli. Zarówno Kennedy, jak i Chruszczow nie chcieli wojny - ich zamiarem było tylko i wyłącznie wykorzystanie sytuacji do uzyskania konkretnych politycznych celów i pokazania siły. Mimo to, żaden z nich nie mógł jej wykluczać, o czym wciąż przypominali amerykańscy i radzieccy dowódcy. Kennedy został doskonale poinformowany o możliwości zwycięstwa w wojnie nuklearnej z ZSRR - USA w ostatnich latach wypracowało sobie zdolność druzgocącego uderzenia wyprzedzającego i kontruderzenia. Nie oznaczało to jednak, że byłoby w stanie uniknąć radzieckich pocisków i bombowców. Gdyby do bombardowania i inwazji rzeczywiście doszło, spodziewano się odpowiedzi w Europie; pełnego zajęcia Berlina i być może inwazji na RFN. Użycie broni nuklearnej wydawało się nieuniknione, a globalną ilość ofiar szacowano na kilkaset milionów. ZSRR zostałoby doszczętnie zniszczone, ale bardzo mocno ucierpiałaby przy tym środkowa i zachodnia Europa i same Stany Zjednoczone. Na Florydzie zaczęto gromadzić 120-tysięczną armię gotową do inwazji. Setki samolotów szykowały się do bombardowania, pociski balistyczne gotowe były do startu w przeciągu minut, a Chrome Dome przeszła w etap największej intensywności. Z zeznań wszelkiej maści wojskowych bije pełne przekonanie o nadchodzącej wojnie nuklearnej. Wiążące się z tym napięcie dla wielu z nich było trudne do zniesienia.
Mutual assured destruction - część druga
LIMIT ZAUFANIA

Kryzys Kubański obnażył największe słabości MAD - błędy ludzkie, szczególnie w sytuacjach stresowych oraz losowe zdarzenia i awarie, na które decyzyjni nie mają wpływu. Wydarzenia z października 1962 roku były pod wieloma względami porażką CIA, które zapewniając o tym, że broni nuklearnej najpewniej jeszcze nie ma na Kubie było w absolutnym błędzie - okazało się, że na wyspę trafiły już 162 głowice. Podobnie błędnie szacowano radzieckie siły na wyspie, zakładając, że stacjonuje tam maksymalnie 5000 żołnierzy. Na południu Kuby umieszczono baterie nuklearnych pocisków manewrujących krótkiego zasięgu - inwazja skończyłaby się wciągnięciem wroga na ląd i unicestwieniem go taktyczną bronią atomową. Zdolności nuklearne ZSRR były wciąż błędnie szacowane; raz w jedną, raz w drugą stronę. W krytycznym momencie mogło to doprowadzić do absolutnej katastrofy. Sam Castro, przekonany o nieuniknionej inwazji gotów był poświęcić Kubę, prosząc Chruszczowa o rozpoczęcie nuklearnego uderzenia wyprzedzającego, o czym napisał do niego w liście 26 października. Równie pewne inwazji było amerykańskie społeczeństwo i media, nakręcając spiralę szaleństwa. W 1962 roku oficjalne, dyplomatyczne kanały były wciąż wolniejsze od radia, telewizji  i nierzadko prasy - jeden zły artykuł czy wypowiedź mogły być impulsem do zupełnie nieprzewidywalnego działania.
Mutual assured destruction - część druga
MAD oraz strategiczne odstraszanie są skutecznymi doktrynami tylko wtedy, gdy broń nuklearna jest "użyteczna",  tj. kiedy istnieją plany i realne zdolności do jej wykorzystania. Taka broń nie może być jednak "zbyt użyteczna" - wówczas błąd ludzki, sprzętowy, jeden szalony dowódca czy nawet strach przeciwnika przed rosnącą przewagą wroga może rozpocząć wojnę nuklearną. Paradoksalnie to właśnie ZSRR byłoby bardziej skłonne do uderzenia wyprzedzającego w 1962 roku, rozumiejąc, że jest to jedyna szansa na zwycięstwo w wojnie nuklearnej. W tym kontekście "zwycięstwo" to być może za duże słowo - nawet w okresie drastycznej różnicy zdolności nuklearnych nikt nie wygrywa takiego starcia; jedna ze stron przegrywa je po prostu nieco mniej. Prawdopodobnie największy, poza błędami ludzkimi czynnik ryzyka latach 60-tych stanowiła powolna komunikacja i koordynacja działań, czego nie sposób było wyeliminować. Dobitnie świadczą o tym incydenty z 27 października 1962, w okresie największego napięcia Kryzysu Kubańskiego.
Mutual assured destruction - część druga
Radzieckie frachtowce biorące udział w przerzucie ludzi i sprzętu na Kubę podróżowały w eskorcie okrętów podwodnych. Podczas kwarantanny okręty te stały się obiektem ataku amerykańskich sił, co budziło duże kontrowersje - Kennedy stanowczo zabronił jakichkolwiek akcji z użyciem broni, by zminimalizować ryzyko eskalacji. Dowódcy US Navy mieli jednak inne zdanie na temat blokady, chcąc prawdopodobnie przetestować własne zdolności w szukaniu i zwalczaniu okrętów podwodnych. Gdy nocą 27 października radziecki okręt B-59 wynurzył się w celu naładowania baterii, został natychmiastowo namierzony przez amerykańskie siły, które zaczęły dokonywać niezwykle agresywnych manewrów. Tuż nad okrętem przelatywały samoloty bojowe, został okrążony przez niszczyciele, które według relacji załogi oddały w jego kierunku nawet kilkaset strzałów z działek automatycznych, cały czas oświetlając go potężnymi reflektorami. Zaskoczony dowódca okrętu wydał rozkaz o awaryjnym zanurzeniu. Mimo zanurzenia okręt dalej był atakowany - zaczęto zrzucać w jego kierunku bomby głębinowe, przeznaczone do celów treningowych. Miał być to uniwersalny sygnał do wynurzenia i opuszczenia strefy bliskiej kwarantannie, który ustalono z ZSRR, ale nikt nie zdążył jeszcze poinformować o nim załóg okrętów - od ostatniego kontaktu z Moskwą minęło 48h. Dowódca okrętu, przekonany o tym, że jest to prawdziwy atak i wojna z USA już się rozpoczęła, wydał rozkaz uzbrojenia torpedy z głowicą nuklearną o sile 11 kiloton, na co zgodził się również oficer polityczny. Niemożliwość nawiązania kontaktu z resztą floty wynikająca z dużego zanurzenia, ogromne napięcie oraz fakt, że baterie byly na wyczerpaniu i od pewnego czasu nie działała klimatyzacja (temperatura wynosiła ponad 50 stopni) wywołały panikę. Niezwykłym szczęściem na drodze kapitana stanął Wasilij Archipow, dowódca flotylli, który akurat znajdował się na pokładzie okrętu. Po kłótni przekonał on go do porzucenia pomysłu uzbrojenia torpedy i wynurzenia się w celu nawiązania kontaktu, co okazało się właściwą decyzją. Wasilij Archipow z bardzo dużym prawdopodobieństwem uchronił nas przed wojną nuklearną - nie był to jednak jedyny raz, gdy w rękach pojedynczego człowieka ważyły się losy świata.
Mutual assured destruction - część druga
Równie groźna sytuacja miała miejsce przed południem tego samego dnia, gdy Amerykański U-2 został dostrzeżony nad Kubą. Mimo bezwzględnego zakazu użycia broni wydanego przez Chruszczowa, załogi systemów przeciwlotniczych znajdowały się pod ogromną presją związaną z ciągłymi lotami samolotów rozpoznawczych. Doskonale zdawały sobie one sprawę z tego, że ich pozycje są obecnie oznaczane jako cele do ewentualnej eliminacji. Niewiele wcześniej Castro wydał międzynarodowe ostrzeżenie, mówiące o zakazie lotów nad Kubą, co stało w sprzeczności z poleceniami Chruszczowa i budziło wątpliwości co do jego rzeczywistego zastosowania, narzucając dodatkową presję na radzieckie siły stacjonujące na wyspie. Kubański przywódca miał już dość napięcia; jego wywiad donosił o nieuniknionej inwazji, do której dojść mogło nawet w przeciągu godzin i spora część wojsk na Kubie przeczuwała nadchodzący atak. Mimo wykrycia i namierzenia celu obsługa systemu przeciwlotniczego nie była pewna, czy rzeczywiście ma wykonać rozkaz zestrzelenia. Próba kontaktu z wyższym dowódcą zawiodła, gdyż ten... najpewniej spał. Będąca pod wielodniowym napięciem załoga podjęła w końcu decyzję o zestrzeleniu, co skończyło się śmiercią pilota. W ciągu następnych godzin jeszcze kilka maszyn zostało ostrzelanych, ale każda z nich zdołała wrócić do bazy. Gdy wieści o zestrzeleniu dotarły do ZSRR, Chruszczow był przerażony. Wysłał nawet swoją rodzinę na "przyspieszone wakacje", by oddalić ją od miejsc najbardziej narażonych na atak nuklearny. W tym momencie był pewien, że eskalacja do wojny nuklearnej jest nieunikniona. Zarówno on, jak i Kennedy postanowili jednak do niej za wszelką cenę nie dopuścić.
Mutual assured destruction - część druga
27 października 1962 roku nazywa się często Czarną Sobotą - wszystko zdawało się dążyć tego dnia do eskalacji i totalnej wojny nuklearnej. Amerykański sekretarz obrony, Robert McNamara przyznał później, że w tym momencie zastanawiał się nawet, czy dożyje następnego dnia. Jakby mało było incydentów, około południa kolejny U-2 omyłkowo wleciał w radziecką przestrzeń powietrzną, co doprowadziło do poderwania uzbrojonych w broń nuklearną samolotów obu stron. Szczęściem w nieszczęściu wydarzenia te miały miejsce już w momencie negocjowania dyplomatycznego wyjścia z Kryzysu, a incydenty były znacznym impulsem do jak najszybszego zawarcia ugody. Chruszczow dzień wcześniej wstępnie zgodził się na wycofanie z Kuby w zamian za gwarancję bezpieczeństwa wyspy; USA miało nigdy nie dokonać inwazji. Później postawił jednak twardsze warunki, żądając usunięcia amerykańskich pocisków z Turcji. Ostateczne warunki oficjalnej ugody obejmowały jedynie pierwsze żądania Chruszczowa, Kennedy zdecydował się jednak potajmnie zabrać pociski z Turcji i Włoch, o czym prywatnie poinformował swojego rywala. Oba państwa wycofywały się w ten sposób na bardziej wyrównane pozycje, oddalając widmo wojny i poprawiając wzajemne stosunki. Tego, jak daleko zaszłoby ocieplanie relacji między ZSRR a USA nie dowiemy się nigdy - rok później Kennedy zginął w zamachu, a Chruszczow w 1964 został odsunięty od władzy. Oficjalna ugoda ukazywała ZSRR jako psa uciekającego z podkulonym ogonem, nie przedstawiając równej wymiany; która z kolei osłabiała mocną pozycję USA i podważała NATO. Mimo rozsądku, którym ostatecznie pokierowali się przywódcy obu państw, politycznie ten ruch był niekorzystny i dla Chruszczowa i dla Kennedy'ego. W ciągu kolejnych dekad ponownie narzucono potężne tempo wyścigu zbrojeń, które swój szczyt przybrało na lata 80-te, okres rządów Reagana.
Mutual assured destruction - część druga
Kryzys Kubański pokazał dobitnie konieczność "ucywilizowania" MAD, wprowadzenia traktatów, systemów bezpieczeństwa i metod szybkiej komunikacji. Nigdy więcej nie doszło do bezpośredniej  zbrojnej groźby czy wyzwania rzuconego między mocarstwami. Wszystkie napięcia rozwiązuje się poprzez konflikty zastępcze, gry polityczne i ekonomiczne wojny. Nawet niewielka bezpośrednia utarczka niesie ze sobą zbyt wiele ryzyka i każdy doskonale zdaje sobie z tego sprawę. O szerszych konsekwencjach kryzysu i geopolitycznym znaczeniu broni nuklearnej napiszę więcej w kolejnej części. W tym momencie chciałbym za to wyjaśnić ostatni, kluczowy element nuklearnej układanki - Ship Submersible Ballistic - balistyczne okręty podwodne. Okręty te odegrały bardzo ważną rolę podczas Kryzysu Kubańskiego i są wciąż kluczowym, być może najważniejszym elementem doktryny. Z pewnością zasługują na oddzielny akapit dotyczący ich historii.
Mutual assured destruction - część druga
PODWODNA GROŹBA

Pocisk V-2, mimo dużego znaczenia propagandowego był w gruncie rzeczy nieudaną bronią. Oprócz dużej awaryjności jego wadami była niska celność i zasięg oraz trudny transport systemu, przez co rażone mogły być tylko bardzo ograniczone cele. Jednym z pierwszych pomysłów, związanych z przejęciem technologii z programu Aggregat było zwiększenie elastyczności pocisków poprzez umieszczenie ich na mobilnej platformie. Napełniony etanolem ( tak, pierwsze paliwa rakietowe były po prostu bardzo mocnym alkoholem) i ciekłym tlenem pocisk ważył jednak 13 ton i wymagał energochłonnej instalacji kriogenicznej, co znacznie ograniczało wybór środka, na którym mógłby się znajdować. U schyłku lat 40-stych jedynie największe okręty morskie mogły spełnić te wymagania - USA zamierzało umieścić usprawnione pociski V-2 na lotniskowcach i pancernikach. W roku 1947 rozpoczęła się operacja Sandy, w ramach której dokonano testów na makietach i pojedynczego startu rakiety V-2 z pokładu lotniskowca USS Midway. Ostatecznie dalszych prób zaniechano ze względu na zbyt duże ryzyko eksplozji podczas startu rakiety na pokładzie i problemy z jej stabilizacją. Ponure wnioski wyciągnięte z testów pogrzebały program amerykańskich morskich pocisków balistycznych na kilka lat.
Mutual assured destruction - część druga
ZSRR z kolei zainteresowało się nazistowskim programem Rakietowego U-Boota, który badał techniczną możliwość wystrzeliwania pocisków z napędem rakietowym spod powierzchni wody. Już w roku 1941 w III Rzeszy powstały koncepty rakiet wystrzeliwanych z U-Bootów w zanurzeniu, a w 1943 pocisku V-2 wystrzeliwanego ze specjalnie holowanego kontenera, którego schemat widać powyżej - pod koniec wojny skonstruowano nawet jeden z nich celem ostrzału Stanów Zjednoczonych. Nieuchronny upadek Niemiec przerwał jednak wszystkie testy i produkcję, a pomysł holowania pocisku był również mocno wątpliwy. Radzieccy inżynierowie, zauważając potencjał w zdobytej koncepcji, postanowili dalej ją rozwijać, skupiając się na idei wystrzeliwania pocisków z okrętów w zanurzeniu. W 1949 roku powstał Projekt P-2, który zakładał skonstruowanie okrętu zdolnego wystrzelić 12 pocisków R-1 ( kopii V-2); szybko go jednak porzucono przez masę problemów, technicznie niemożliwych do rozwiązania u schyłku lat 40-stych. 5 lat później do projektu powrócono, a jego szefem został sam Korolow, projektant rakiety R-7 i "ojciec radzieckiego programu kosmicznego". Owocem jego pracy był zmodyfikowany pocisk R-11, który jako pierwszy w historii został odpalony z pokładu okrętu podwodnego, 16 września 1955 roku. Okręt ten posiadał jednak zaledwie dwa takie pociski na pokładzie, a każdy z nich wymagał dwugodzinnej procedury przygotowania do startu i pięciominutowego wynurzenia w celu wystrzelenia - próby w pełnym zanurzeniu, mimo że technicznie możliwe uznano za zbyt ryzykowne. Zasięg R-11FM był również mocno ograniczony - wynosił zaledwie 150 kilometrów.
Mutual assured destruction - część druga
Rakiety V-2 nie były jednak jedynym Vergeltungswaffe, jakie po wojnie wpadło w ręce USA i ZSRR. Obie strony podczas operacji "przyswajania" niemieckich technologii przejęły również samolot-pocisk V-1 i natychmiast rozpoczęły z nim eksperymenty. Amerykanie już w roku 1949 wystrzelili pierwszy pocisk manewrujący z głowicą nuklearną o nazwie Matador, którym operować miały siły lądowe. Kilka lat później na uzbrojenie niektórych okrętów podwodnych wszedł pocisk Regulus, będący wersją Matadora zaprojektowaną przez US Navy. Pociski manewrujące tego typu były znacznie prostsze i tańsze w produkcji od wciąż niedoskonałych rakiet, cechowały się również dużą niezawodnością i szybkością przygotowania do startu. Można było je stosunkowo łatwo wkomponować w istniejące już okręty, bez potrzeby projektowania zupełnie nowej jednostki. Istotną wadą przy umieszczeniu na okrętach podwodnych była konieczność wystrzeliwania znad linii wody i wciąż stosunkowo niski zasięg (poniżej 1000 km), zmuszający do niebezpiecznego wynurzenia blisko wód przybrzeżnych przeciwnika.
Mutual assured destruction - część druga
Prace nad podobnym typem broni rozpoczęły się również po stronie ZSRR i w roku 1959 na uzbrojenie Radzieckiej Marynarki Wojennej wszedł pocisk P-5. Był on pod wieloma względami gorszą wersją Regulusa, z niższym zasięgiem i celnością, ale kilkoma nowatorskimi rozwiązaniami - rozkładanymi tuż po wystrzeleniu skrzydłami, prymitywnym autopilotem i niską trajektorią lotu, utrudniającą wykrycie. Jego największą wadą był jednak czas w którym się pojawił - w roku 1959 USA było już o krok od wprowadzenia do użytku pocisków balistycznych Polaris, o kilkukrotnie większych osiągach, które mogły w dodatku być z ogromną skutecznością wystrzeliwane w pełnym zanurzeniu. Rozpoczął się okres drastycznej technologicznej dominacji USA.
Mutual assured destruction - część druga
Zasilany reaktorem nuklearnym podwodny okręt balistyczny USS George Washington był prawdziwym game changerem. Wyposażony w 16 pocisków Polaris A1 o zasięgu 2200 km, każdy z głowicą o mocy od 600kt do ponad megatony, oferował ogromną siłę ognia. Jego napęd pozwalał przy tym na dużo większe osiągi od konwencjonalnych okrętów i możliwość pozostawania przez długi czas w zanurzeniu; jedynym realnym ograniczeniem zasięgu były zapasy żywności. Zaawansowany komputer pokładowy zapewniał przy tym niezłą celność pocisków, choć wciąż niewystarczającą do atakowania punktowych celów. Marynarka USA tak bardzo obawiała się ryzyka związanego z płynnymi paliwami rakietowymi na pokładach okrętów podwodnych, że wymusiła na konstruktorach zastosowanie dużo stabilniejszego paliwa stałego. Paradoksalnie, tak znakomite osiągi systemu spowodowane były strachem przed posiadaniem przez Związek Radziecki zaawansowanych SSBN, podczas gdy radzieccy inżynierowie z trudem dostarczyli w roku 1961 pierwsze okręty balistyczne z napędem jądrowym Projektu 658 - niezwykle niedoskonałe i awaryjne, wyposażone w zaledwie trzy pociski R-13 o dużo gorszych osiągach od rywala. Okrętów Projektu 658 do momentu Kryzysu Kubańskiego zbudowano zaledwie 6, z bazą na Półwyspie Kolskim, ponad 10000 km od kontynentu Amerykańskiego. W tym samym czasie USA posiadało 12 jednostek wyposażonych w system Polaris, a w 1966 takich okrętów było już 41, nazywanych "41 for Freedom".
Mutual assured destruction - część druga
NUKLEARNA TRIADA I MIRV

Pojawienie się systemu Polaris na nuklearnych okrętach podwodnych sprawiło, że ten typ broni mógł przejąć również rolę w strategicznym odstraszaniu. Szybko zdano sobie sprawę z tego, że okręty podwodne dzieki swojej przeżywalności i trudności wykrycia stanowią idealną platformę second strike. To właśnie SSBN są obecnym trzonem odstraszania, gwarantując nieuniknioną odpowiedź, której zniszczenie uderzeniem wyprzedzającym graniczy z cudem, a ich załogi znajdują się w jednym z najbardziej bezpiecznych miejsc w razie wojny nuklearnej. Przez kolejne dekady zwiększono zdolności przenoszenia i wystrzeliwania ciężkich pocisków, znacznie usprawniono również sensory i techniki zmniejszające wykrywalność. Nowoczesne jednostki, takie jak będące na wyposażeniu US Navy Ohio czy rosyjskie Boriej posiadają potężne zdolności zarówno kontruderzenia, jak i uderzenia wyprzedzającego, a zasięg ich pocisków przekracza 10000km. Oznacza to, że okręty podwodne oferują możliwość ataku i odpowiedzi z praktycznie dowolnego miejsca na Ziemi, pozostając prawie niemożliwymi do wykrycia. Podobnymi zdolnościami, choć w dużo mniejszej skali, dysponują obecnie również Chiny, Wielka Brytania, Francja i Indie. Każdy taki okręt wyposażony jest w przynajmniej kilkanaście pocisków, a każdy z tych pocisków, dzięki technologii MIRV ( o której w daleszej części) zawiera kilkanaście indywidualnych głowic. Taka zdolność oferuję często siłę rażenia o łącznej mocy prawie 100 megaton. Posiadanie przez dane państwo nawet jednego nowoczesnego SSBN zupełnie zmienia reguły gry i obchodzenie się z nim na arenie międzynarodowej. Nawet gdyby siły lądowe zostały unicestwione, a cały kraj zrównany z ziemią, pojedynczy balistyczny okręt podwodny oferuje wystarczająco dewastującą siłę ognia, by spowodować miliony ofiar.
Mutual assured destruction - część druga
Okręty podwodne nie są jednak jedynym sposobem zachowania części arsenału w razie wojny nuklearnej. Pewną przeżywalność sił nuklearnych zapewniają również podziemne silosy rakietowe, ale ich rozwój nie obył się bez akceptacji znaczących wad. By zniszczyć umocnione, podziemne konstrukcje, wymagane są eksplozje bezpośrednio na gruncie lub go penetrujące, zamiast dużo powszechniejszych eksplozji powietrznych, które maksymalizują falę uderzeniową. Eksplozje powietrzne mają przy tym zaletę bycia bardzo "czystymi"- kula ognia ma kontakt jedynie z otaczającym je powietrzem, nie ma więc żadnego stałego nośnika dla promieniotwórczych izotopów. Zupełnie inaczej jest w przypadku eksplozji na powierzchni, gdzie kula ognia odparowuje i wyrzuca w powietrze miliony ton ziemi. Radioizotopy wiążą się wówczas z drobinami pyłu i są niesione przez wiatr setki, tysiące kilometrów od miejsca eksplozji; osadzają się na glebie, trafiają do wody, do pożywienia, do ludzkich płuc. Istnienie silosów drastycznie wpływa więc na ryzyko i rozmiar skażenia radioaktywnego, które może mieć wieloletnie, globalne efekty. Odpowiedź i skażenie wycelowane w skupiska ludności i zdolności produkcyjne jest właśnie tym, co budzi największe obawy w konflikcie nuklearnym. Nawet jeśli wyjdziesz z tego starcia jako zwycięzca, kraj którym rządzisz zmieni się w cień samego siebie. Pomijając aspekty etyczne, nawet lokalna wojna nuklearna jest samobójstwem, polityczną i ekonomiczną porażką, gwarantującą kompletną zmianę globalnego układu sił.
Mutual assured destruction - część druga
Badając i testując broń atomową dostrzeżono, że eksplozja kilku słabszych głowic wokół atakowanego miasta wyrządzi dużo więcej szkód niż pojedyncza potężna eksplozja, silniejsza nawet niż te wszystkie pomniejsze razem wzięte. Zwiększając moc nie zwiększamy liniowo zasięgu zniszczeń, bo energia wybuchu rozchodzi się w każdym kierunku, a miasta czy bazy są w gruncie rzeczy dwuwymiarowymi obiektami. Przykładowo, eksplozja o mocy megatony doprowadzi do doszczętnych zniszczeń w promieniu jedynie trzykrotnie większym niż eksplozja o mocy 200 kiloton, mimo 5-krotnie większej siły. Ta zależność pogłębia się coraz bardziej ze wzrostem mocy eksplozji, co dodatkowo uderza w sensowność wielomegatonowych bomb. Pocisk Polaris w wersji A3, wprowadzony w roku 1964 wykorzystywał właśnie ten efekt, by trzema 200-kilotonowymi głowicami osiągnąć skalę zniszczeń eksplozji o mocy megatony. Metoda dostarczenia trzech głowic we wzorze trójkąta sprawiała, że jedynymi sensownymi celami stawały się miasta, a cały obszar rażenia poddawany był dużo silniejszym, bardziej równomiernym falom uderzeniowym. Polaris A3 był pierwszym pociskiem klasy MRV - Multiple Reentry Vehicle, gdzie głowice uderzają wokół celu w pewnym wzorze. Wkrótce ZSRR również zaczęło dysponować technologią tego typu, która oferowała istotne zwiększenie zdolności countervalue (ataku celów cywilnych i zdolności produkcyjnych).
Mutual assured destruction - część druga
Dalszym, dużo  bardziej zaawansowanym rozwojem tej koncepcji był pocisk Minuteman III, który miał w zamiarze łączyć kilka głowic na pokładzie jednego pocisku z możliwością indywidualnego doboru celu przez każdą z nich. Jednym z ważnych założeń tego usprawnienia była również punktowa celność, mająca pozwolić na naprowadzanie w silosy rakietowe, centra dowodzenia, radary oraz inne kluczowe cele, by Minuteman mógł być typową bronią obezwładniającą, counterforce - przeciwieństwem ataku celi cywilnych. Umieszczenie Polaris na pokładzie okrętów podwodnych uczyniło w gruncie rzeczy lądowe siły second strike zbędne; SSBN oferowały dużo pewniejsze zdolności przetrwania pierwszego uderzenia, a groźba ataku nuklearnego wymierzonego w miasta była najbardziej druzgocąca. Polaris było jednak zbyt niecelne, by efektywnie atakować cele militarne. Minuteman III jest pod wieloma względami cudem technologicznym, szczególnie w kwestii komputera pokładowego. Rozwiązania zastosowane w tym pocisku wyprzedzały swoje czasy i musiały to robić, jeśli pocisk na paliwo stałe miał dysponować promieniem błędu poniżej 200 metrów. Komputer Minutemana III jest w pewnym sensie pradziadkiem współczesnych komputerów osobistych, będąc ogromnym skokiem w miniaturyzacji.
Mutual assured destruction - część druga
Pocisk ten był pierwszym prawdziwym MIRV - Multiple Independently Targetable Reentry Vehicle i po modernizacjach wciąż jest trzonem sił ICBM Stanów Zjednoczonych. W takiej konstrukcji ostatni człon pocisku odpowiada za nakierowanie i wypuszczanie kolejnych głowic, dzięki czemu jednym pociskiem można z dużą dokładnością zaatakować wiele celów. Ten ostatni człon zawiera również kilka głowic-wabików, uwalnianych razem z resztą ładunku, które następnie spalają się w atmosferze. Dla systemów radarowych są one niemożliwe do odróżnienia od właściwego RV, przez co próba obrony przed takim atakiem jest praktycznie niewykonalna aż do ostatniej chwili, gdzie z kolei fizyka staje się głównym wrogiem obrońcy - głowica poruszą się w tym momencie już po prostu zbyt szybko. Współczesne systemy łączą głowice w ilości nawet kilkunastu (choć ograniczają to w pewnym stopniu traktaty) z zaawansowanymi systemami penetrującymi, kompletnie uniemożliwiając pełną obronę. Nowoczesne pociski międzykontynentalne wraz z nuklearnymi okrętami podwodnymi i lotnictwem strategicznym tworzą nuklearną triadę - bezwzględną gwarancję wzajemnego zniszczenia.
Mutual assured destruction - część druga
Mutual assured destruction - część druga
Mutual assured destruction - część druga
Rozwój pierwszych silosów rakietowych jako środka defensywnego podyktowany był przede wszystkim niską celnościa pocisków, które uniemożliwiały trafienie w punktowy cel. Mimo wielu usprawnień, dzięki którym czas przygotowania pocisków do startu wynosi poniżej minuty, a sam pocisk wyrzucany jest sprężonym gazem poza silos przed uruchomieniem silników (cold launch), najważniejsze wady stacjonarnych systemów są niemożliwe do przeskoczenia. Wraz ze wzrostem dokładności uderzenia ich sensowność jako środka second strike stale malała, bo przetrwanie bezpośredniego trafienia bronią nuklearną jest praktycznie niemożliwe. Współczesne ICBM potrafią trafić w oddalony o kilkanaście tysięcy kilometrów cel z dokładnością do kilkudziesięciu metrów, co jest niesamowitym inżynieryjnym osiągnięciem. Taka zdolność, połączona z powszechnym obrazowaniem i nasłuchem satelitarnym stawia obrońcę w niezwykle trudnym położeniu. Obie strony zdały sobie sprawę z tego, że zapewnienie zdolności naziemnego kontruderzenia opierające się na standardowych silosach jest niewystarczające. ZSRR jako pierwsze badało sensowność mobilnych lądowych platform ICBM, od połowy lat 70-tych eksperymentując z umieszczaniem wyrzutni na pociągach i kołowych oraz gąsienicowych nośnikach. Rosja oraz Chiny dysponują obecnie sporym arsenałem kołowych wyrzutni, Korea Północna również zasłynęła niedawno z udanych testów mobilnych pocisków Hwasong-17 i 18. Takie rozwiązanie oferuje pewne zdolności uniknięcia ataku nuklearnego, szczególnie dysponując tak rozległym terenem, jaki ma Rosja czy Chiny, nie jest jednak idealne. Przyznać przy tym trzeba, że kołowe wyrzutnie ciężkich pocisków balistycznych są jednymi z najbardziej imponujących maszyn wojskowych, odgrywając niemałą rolę w propagandzie. Amerykańskie dyskusje na temat mobilnych platform, kołowych lub torowych, przerwał upadek Związku Radzieckiego. Ostatecznie stwierdzono, że silna flota okrętów podwodnych zapewnia wystarczające zdolności przetrwania, a co się z tym wiąże - odstraszania.
Mutual assured destruction - część druga
Mutual assured destruction - część druga
Silosy, okręty podwodne i platformy mobilne są pasywnymi środkami defensywnymi, ale co z aktywnymi metodami obrony? Cóż, programy mające przechwytywać ICBM w różnej fazie lotu broniąc silosów oraz najważniejszych ośrodków zaszły w gruncie rzeczy donikąd. Pomimo dekad eksperymentów i setek miliardów dolarów wydanych globalnie, systemy te zapewniają bezpieczeństwo w niezwykle ograniczonym stopniu, choć przyczyniły się do znaczącego postępu w kwestii rozwoju radarów, systemów przeciwlotniczych oraz antybalistycznych i miniaturyzacji komputerów. Historia ich rozwoju pokazuje jednak dogłębnie dewastującą siłę, jaką niosą ICBM, gdzie obrońca skazany jest z góry na porażkę - nie pozostaje mu nic innego jak odpowiedzieć równie potężnym atakiem. Ten temat zostawiam jednak na kolejną część, podobnie jak wszelkie traktaty oraz polityczne znaczenie broni nuklearnej.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼

Mutual assured destruction - część pierwsza

100
Broń nuklearna, która w ostatnich kilkudziesięciu latach zapewniła nam brak globalnych konflików przeszła długą i zawiłą drogę rozwoju. Wzrost siły i ilości ładunków połączony z niezwykle sprawnymi i niezawodnymi metodami dostarczania ich do celu sprawił, że światowe mocarstwa zmuszone są utrzymać globalny pokój - patrząc nawzajem w lufę naładowanego pisteletu. W tej dzidce chciałbym przybliżyć historię oraz rozwój logistyki i koncepcyjnego, strategicznego podejścia do broni nuklearnej, które stoją u podstaw współczesnej doktryny wzajemnego zniszczenia.
Mutual assured destruction - część pierwsza
WZAJEMNE ZNISZCZENIE


Pierwsze bomby atomowe, mimo dużej siły rażenia były dość niepraktyczną bronią. Strategiczne bombowce budowane w latach 40-stych miały szereg wad, które czyniły je łatwym celem dla przeciwnika. Jedynie najcięższe i najwolniejsze samoloty miały dość ładowności i zasięgu by dostarczyć pojedynczą bombę do celu. Tylko wróg kompletnie wymęczony i przyzwyczajony do dominacji powietrznej przeciwnika był podatnym na nie celem. Mimo to, obserwując rozwój bombowców oraz potencjał kierowanych pocisków balistycznych, USA i ZSRR przewidywały, że już w połowie lat 50-tych obie strony będą w stanie rozpocząć dewastujący nuklearny atak bezpośrednio na terytorium przeciwnika. Obawiała się tego szczególnie część amerykańskich analityków, uważając, że już w roku 1954 ZSRR może osiągnąć znaczną militarną przewagę i będzie zdolne do inwazji zarówno w Europie, jak i do wyłączenia strategicznych sił bezpośrednio na kontynencie amerykańskim. Jeszcze przed detonacją pierwszej radzieckiej bomby atomowej Amerykanie zrozumieli, że aby wyjść na pozycję zdecydowanego światowego lidera, muszą zmusić ZSRR do polityki izolacjonizmu. Wpływy komunistów w Europie i Azji stawały się coraz bardziej znaczące, głównym celem stało się więc powstrzymanie dalszej radzieckiej ekspansji, prowadzące w końcu do wojny w Korei, która utorowała drogę amerykańskiej doktrynie strategicznego odstraszania.
Mutual assured destruction - część pierwsza
Koncept "Mutual assured destruction" nie był niczym nowym - już od prawie wieku teoretyzowano istnienie w przyszłości broni tak potężnych, że wojna byłaby niemożliwa - prowadziłaby bowiem do śmierci wszystkich ludzi na świecie. O ile przez lata pozostawało to w sferze fikcji i teoretycznych rozważań, tak z odkryciem pierwszych bojowych środków chemicznych doktryna ta zaczęła stawać się coraz bardziej realna, choć wciąż wydawała się odległa. Druga wojna światowa była niezwykle ważnym okresem rozwoju tej koncepcji, nawet jeśli niewielu zdawało sobie wówczas z tego sprawę. Pomimo tego, że każda strona tamtego konfliktu posiadała znaczące zapasy broni chemicznej, nikt nie zdecydował się na jej użycie. Nawet chylące się ku upadkowi Nazistowskie Niemcy czy Japonia obawiały się horroru bombardowań środkami chemicznymi; nieuniknionej odpowiedzi, wycelowanej nie tylko w wojsko ale też w ludność cywilną. Potencjał tej broni był ( i nadal jest) równie znaczący co broni nuklearnej - zmasowany atak bronią chemiczną na Londyn czy Berlin pod koniec wojny mógłby być nawet bardziej druzgocący od bomb zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki. Między Aliantami a państwami Osi istniała więc forma doktryny wzajemnego zniszczenia, która z sukcesem przetrwała najbardziej krwawy konflikt w historii.
Mutual assured destruction - część pierwsza
Planiści analizujący świeżą wojnę w Korei, obawiali się, że następny konflikt może wydarzyć się bezpośrednio między mocarstwami atomowymi. Praktycznie całe lata 50-te spędzono na analizie danych i próbie przewidzenia konfliktu nuklearnego, a wyciągniete z tego wnioski pokazywały absurd sytuacji w jakiej znalazł się świat. Amerykańska doktryna strategicznego odstraszania i zmasowanej odpowiedzi utrzymywała, że jedynym wyjściem, by Pearl Harbor się nie powtórzyło jest druzgocąca militarna przewaga, która sama w sobie wybije rywalowi z głowy jakikolwiek pomysł ataku. Posiadanie takich sił czyniło jednak niezwykle atrakcyjnym uderzenie wyprzedzające, przez co niewielki nawet konflikt mógł łatwo eskalować do totalnej wojny nuklearnej. Z drugiej jednak strony, wstrzymywanie się z odpowiedzią zachęcało zmasowany nuklearny atak, który mógł zniszczyć lotniska, centra dowodzenia i bazy wojskowe, czyniąc nierealną jakąkolwiek możliwość kontruderzenia. Wyciągnięcie właściwych wniosków i analiza ryzyka w takiej sytuacji była niesamowicie trudna. Powstanie pierwszych, wielomegatonowych bomb termojądrowych uzmysłowiło wszystkim, że teoria nuklearnego armageddonu staje się coraz bardziej realna - w ciągu najbliższych lat obie strony bez wątpienia będą posiadały wystarczająco potężne arsenały nuklearne, by bez problemu zniszczyć się nawzajem. W tym momencie zaczęto powoli zdawać sobie sprawę z czegoś zupełnie nieintuicyjnego - posiadanie potężnych arsenałów, których użycie jest nieuchronne, jest wręcz pożądane; oddala bowiem wizję nuklearnej zagłady. Żadna ze stron nie weźmie przecież udziału w wojnie, w której nie ma zwycięzców. "The only winning move is not to play".
Mutual assured destruction - część pierwsza
W czasie kształtowania się wielu tych założeń dużym ograniczeniem pozostawały jednak metody dostarczania bomb do celu i gwarancja nieuchronności odpowiedzi. USA w latach 50-tych uważało, że potężna, ofensywna flota lotnicza musi być podstawą sił odstraszania, skupiając się na rozbudowie Strategic Air Command (SAC), mimo cięć budżetowych. Siłę lotnictwa rozumiano w bardzo prosty sposób - jeszcze przez lata będzie jedynym sensownym środkiem dostarczania głowic do celu i należy się na nim skupić, rozwijając bombowce strategiczne i budując bazy lotnicze poza USA. Podobne wnioski wyciągano po stronie radzieckiej, rozwijając strategiczną flotę bombowców Tu-95. O ile dowódcy byli już zdecydowani co do metody i taktyki natychmiastowej odpowiedzi, tak nie do końca wiadomo było jak zapewnić jej trwałość - niszczący lotniska atak z zaskoczenia mógłby przecież pozostawić Stany bez możliwości ataku. Mimo coraz pewniejszych doniesień CIA o pracach nad pierwszym pociskiem międzykontynentalnym (ICBM) w ZSRR, brak zdecydowania i wewnętrzne konflikty między frakcjami wojska USA opóźniały rozwój amerykańskich pocisków balistycznych. Szczególne przerażenie wywołało więc wystrzelenie na orbitę Sputnika 1 w 1957 roku - pokazywało bowiem potencjał balistyczny jakim ZSRR już dysponowało, gdzie zmasowany atak z zaskoczenia przy użyciu ICBM stawał się prawdopodobny. Kiedy miesiąc później ZSRR wystrzeliło na orbitę pół-tonowy statek z Łajką, nie można było dalej publicznie ignorować przewagi rywala w tym zakresie. Eisenhower zdecydował się przyspieszyć amerykański program kosmiczny i budowę ICBM, by jak najszybciej pokonać coraz bardziej poszerzający się "missile gap".
Mutual assured destruction - część pierwsza
Przy dyskusji o rozwoju techologii rakiet, nie sposób pominąć wkładu nazistowskich naukowców i inżynierów. W ramach Operacji Paperclip i Osoawiachim obie strony przejęły tysiące uzdolnionych ludzi, planów oraz gotowych już rakiet V-2/Aggregat-4. Równie ważni byli przejęci fizycy jądrowi czy specjaliści od silników lotniczych i nawigacji. Szczególnie dobrze umiejętności inżynierów wykorzystywało USA, pozwalając im pracować we względnym spokoju, ukrywając detale ich przeszłości. Wernher von Braun, członek SS, który zaprojektował rakietę V-2, w USA mógł liczyć na doskonałą karierę, będąc szefem Programu Redstone - pierwszego amerykańskiego pocisku balistycznego. Był on również wieloletnim dyrektorem MSFC w Huntsville, oraz głównym projektantem Saturna V - rakiety, która wyniosła Amerykanów na Księżyc. Powyżej widzimy zdjęcie "zamerykanizowanej" rakiety V-2 startującej po wojnie w Nowym Meksyku -  stała się ona bazą pocisku Redstone, podobnie jak i radzieckiej R-5 Pobeda. Zarówno ZSRR jak i USA dokonało dziesiątek takich startów pod koniec lat 40-stych, eksplorując sensowność dalekosiężnych rakiet jako nośnika broni.
Mutual assured destruction - część pierwsza
CHROME DOME

Pierwsze eksperymenty z rakietami oraz wnioski wyciągnięte z drugowojennych ostrzałów przy użyciu V-2 poddawały w wątpliwość sensowność tego typu uzbrojenia. U schyłku lat 40-stych powszechne było mniemanie, że nawet jeśli uda się skonstruować rakietę zdolną do pokonania dystansu większego niż kilkaset kilometrów, to istniejąca technologia wciąż nie będzie pozwalać na niezawodne dostarczanie głowic do celu. Próba trafienia w cokolwiek oddalonego o kilka tysięcy kilometrów wydawała się nierealna. Istotnym problemem była również masa ówczesnych ładunków nuklearnych, przez co te pierwsze teoretyczne rakiety dalekiego zasięgu musiały mieć masę wielu setek ton. Głosów za rozwojem pocisków balistycznych pojawiało się jednak coraz więcej i ich realna użyteczność stale rosła, a prace nad nimi przyspieszyły bardzo mocno w połowie lat 50-tych. Wystrzelenie w 1957 roku na orbitę Sputnika 2 pokazało opinii publicznej, że ZSRR dysponuje o wiele większymi zdolnościami jeśli idzie o ciężkie rakiety nośne niż USA. Amerykański pocisk krótkiego zasięgu Redstone, mógłby teoretycznie po modyfikacjach wynieść na orbitę ledwie kilkanaście kilogramów, a będący w fazie prototypów Atlas, o porównywalnych do radzieckiej R-7 zdolnościach, był niezwykle zawodny i niedoskonały. Dowódcy SAC, przekonani o nieuniknionym zagrożeniu ze strony radzieckich pocisków międzykontynentalnych postanowili znaleźć sposób, by zapewnić USA możliwość odpowiedzi, nawet jeśli cały amerykański kontynent zostanie zrównany z ziemią. Począwszy od roku 1958 SAC rozpoczęło program nieprzerwanej gotowości bojowej, zapewniający niezależną zdolność second strike. W jego ramach wyposażone w broń termojądrową B-52 krążyły po określonej trasie 24h na dobę, będąc zawsze gotowym do obrania ZSRR za cel, na co pozwalał rozwój powietrznych tankowców i budowa baz lotniczych na Alasce i Grenlandii. Świat wkraczał coraz bardziej w nuklearne szaleństwo, gdzie wojna nie miała już żadnego sensu, oprócz zagłady siebie i przeciwnika.
Mutual assured destruction - część pierwsza
Początkowo w programie udział brało jedynie kilka, do kilkunastu bombowców. Jak nietrudno się domyślić, koszty ciągłego utrzymywania znacznej ilości samolotów w powietrzu byłyby kolosalne i starano się je ograniczać. Mimo ekonomicznych obaw, początkowy program przeszedł w końcu w Operację Chrome Dome, w ramach której opracowano dokładne plany działania SAC w razie wojny nuklearnej, zwiększono również skalę operacji. W swoim szczycie, podczas Kryzysu Kubańskiego nawet 65 B-52 znajdowało się w tym samym czasie w powietrzu, deklarując natychmiastową gotowość do obrania wrogiego celu. Z czasem program rozszerzono również do działań w obrębie Morza Śródziemnego, zapewniając jeszcze większe zdolności odpowiedzi. Największym problemem programu, oprócz kosztów, było utrzymywanie samolotów i pilotów w stanie gotowości do lotu. Wielogodzinne, ciągłe misje bardzo mocno odbijały się na kondycji bombowców oraz biorących w nich udział ludzi. Przy tak dużej ilości godzin w powietrzu niesposób było uniknąć wypadków, które w końcu zakończyły program w 1968 roku - ryzyko przypadkowej eksplozji bomby termojądrowej na własnym lub sojuszniczym terenie było zbyt duże.
Mutual assured destruction - część pierwsza
Ilość wypadków związanych z operowaniem broni nuklearnej była tak duża, że otrzymała nawet swój własny termin - Broken Arrow. Oficjalnie od roku 1950 do 1980 takich incydentów wydarzyło się 32, nieoficjalnie mówi się jednak o ponad stu. W 1961 roku B-52 rozbił się w Karolinie Północnej, upuszczając dwie bomby termojądrowe o mocy 3,8 megaton każda. Jedna z bomb prawie kompletnie uzbroiła się podczas katastrofy, niemalże doprowadzając do pełnoskalowej eksplozji. Druga, zagrzebana na głębokości kilkunastu metrów pozostaje tam do dziś, nakryta specjalnym zabezpieczeniem. W 1966 podobny incydent wydarzył się nieopodal Hiszpańskiego wybrzeża, gdzie trzy bomby termojądrowe uderzyły w grunt w miejscowości Palomares - w dwóch z nich konwencjonalny ładunek wybuchowy eksplodował, rozrzucając paliwo nuklearne na obszarze 2km2. Na szczęście eksplozje nuklearne są niezwykle trudne do przypadkowego zainicjowania, doszło więc "jedynie" do skażenia stosunkowo niedużego obszaru. Czwarta bomba zaginęła na dnie Morza Śródziemnego na prawie trzy miesiące. Wypadkiem, który ostatecznie zakończył Chrome Dome była bardzo podobna do incydentu w Palomares katastrofa nieopodal bazy w Thule na Grenlandii. Tam również doszło do konwencjonalnej eksplozji i skażenia, a części paliwa nuklearnego nie udało się nigdy odnaleźć.
Mutual assured destruction - część pierwsza
SEMIORKA - SUKCES I NIEWYPAŁ


Począwszy od roku 1953 w ZSRR rozpoczął się projekt Rakiety R-7 Semiorka, bazujący na konceptach z końca lat 40-stych. Rodzina rakiet R-7 wyniosła na orbitę Sputnika, Łajkę, Gagarina oraz całe mnóstwo sprzętu i ludzi. Do dziś, oczywiście po modyfikacjach i usprawnieniach, jest doskonale działającą rakietą nośną, mogącą pochwalić się największą ilością udanych startów w historii przemysłu kosmicznego (prawie 2000 startów, więcej niż wszystkie pozostałe rakiety orbitalne razem wzięte!). Ważący 280 ton, 34-metrowy kolos był w momencie powstania najcięższą i największą rakietą, jaką kiedykolwiek zbudowano. Zamontowane po bokach głównego "rdzenia" stopnie sprawiały, że była bardzo niestabilną i podatną na uszkodzenia konstrukcją, wymagającą podwieszenia w specjalnym systemie podpór i kratownic, co mocno odbijało się na kosztach, przechowaniu i transporcie. Przez swój rozmiar, kompleksy startowe rakiet R-7 były łatwe do namierzenia i obrania za cel, wymuszając budowę w odludnych obszarach, co jeszcze bardziej komplikowało logistykę. Tak duży rozmiar rakiety wywodził się z wymogu znacznej ładowności, ponieważ ZSRR nie opracowało jeszcze wystarczająco lekkich głowic termojądrowych. Głowica musiała mieć siłę około 5 megaton, z samego względu niskiej celności pocisku - mógł on bowiem chybić nawet o 10 kilometrów. Wielomegatonowa głowica była sposobem na upewnienie się, że cel i tak zostanie zniszczony.
Mutual assured destruction - część pierwsza
Największą jednak bolączką R-7, podobnie jak i amerykańskiej rakiety Atlas było, wywodzące się jeszcze z programu Aggregat, użycie ciekłego tlenu jako utleniacza w mieszance paliwowej. Z czysto chemicznego punktu widzenia, ciekły tlen wydaje się najskuteczniejszym utleniaczem, jaki można względnie prosto zastosować przy projektowaniu rakiety. Ma jednak pewną bardzo poważną wadę - by utrzymać go w stanie ciekłym wymaga instalacji kriogenicznej oraz specjalnie izolowanych zbiorników, utrzymujących go w temperaturze poniżej -183 stopni celsjusza. Połączenie paliwa z masą i konstrukcją sprawiło, że przygotowanie pojedynczej rakiety do startu zajmowało prawie 20 godzin, co praktycznie eliminowało ją jako system second strike. Taki pocisk nie mógł również przebywać na platformie startowej w stanie gotowości dłużej niż kilkanaście godzin, bo niesposób było uchronić się przed stopniowym odparowywaniem ciekłego tlenu. Problemy te nie były istotne dla systemów orbitalnych, więc R-7 powoli przestawiano w rolę tylko i wyłącznie rakiety nośnej, szukając jednocześnie paliwa będącego dużo lepszym wyborem dla broni z punktu widzenia logistyki. Mimo wielu oczywistych wad Semiorka stała się w oczach Amerykanów obrazem przewagi ZSRR, pokazując, że mimo niedoskonałości technologii, ICBM miały potencjał, obok którego nie sposób było przejść obojętnie.
W tym momencie chciałbym pokrótce wyjaśnić różnice między podstawowymi typami paliw rakietowych wykorzystywanych w konstrukcjach pocisków balistycznych. Jeśli idzie o wieloskładnikowe paliwa ciekłe, to oprócz paliw kriogenicznych, o których już wspomniałem, wyróżnić możemy jeszcze paliwa hipergolowe. Paliwa hipergolowe są specyficznymi mieszankami, gdzie sam kontakt paliwa z utleniaczem wywołuje jego zapłon, co upraszcza pod wieloma względami projekt rakiety. Paliwa te są przeważnie cieczą w temperaturze pokojowej, nie wymagają więc specjalistycznych instalacji, znacznie skracając czas przygotowania rakiety do startu, choć po pewnym czasie ulegają degradacji. Niestety, jak prawie każde inżynieryjne rozwiązanie są kompromisem - swoje zalety okupują szeregiem wad. Jak można się domyślić, jedynie dość egzotyczne substancje ulegaja samozapłonowi w kontakcie ze sobą - w mieszankach hipergolowych wykorzystuje się najczęściej jakąś formę kwasu azotowego ( RFNA, N2O4) i pochodną hydrazyny. Zarówno paliwo jak i utleniacz są tu silnie żrące, toksyczne, eksplozywne i rakotwórcze, wymagają więc specjalnych procedur bezpieczeństwa i przechowywania. Część z nich zapala się samoistnie w kontakcie z wieloma pospolitymi materiałami, ubraniami, skórą czy nawet niektórymi metalami. Paliwo hipergolowe stoi w końcu za największą katastrofą w historii przemysłu kosmicznego - katastrofy Niedelina, gdzie eksplozja prototypowej rakiety R-16, stojącej na platformie startowej zabiła 92 osoby.
Największy potencjał widziano w innym typie paliwa - paliwie stałym, które znacznie ułatwia przechowywanie i kwestie bezpieczeństwa. Jest to najczęściej mieszanka sproszkowanego aluminium z nadchloranem amonu i gumą jako spoiwem. Silniki na paliwo stałe są znacznie mniej wydajne i o wiele trudniejsze w kontroli od silników ciekłych, budowa pocisku opartego o nie stanowiła więc w latach 50-tych wyzwanie. Raz uruchomione palą się do wyczerpania paliwa, a regulacja mocy i czasu trwania ciągu jest tu bardzo ograniczona. W takim wypadku dużo większą rolę odgrywa elektronika, systemy nawigacji i dokładne obliczenia trajektorii, które w okresie powstawania pierwszych ICBM były mocno zawodne i niedokładne.
Mutual assured destruction - część pierwsza
MISSILE GAP


Wspomniany już przeze mnie wcześniej "missile gap" okazał się po latach mitem, pompowanym przede wszystkim przez demokratów, będących wówczas w opozycji. Walczący o prezydenturę Kennedy wykorzystał propagandowe sukcesy ZSRR jako polityczną amunicję, oskarżając Eisenhowera o porażkę w najważniejszych kwestiach obronności. Opinia publiczna znacznie przeszacowała ilości i zdolności pocisków jakie przeciwnik posiadał, choć CIA coraz lepiej rozumiało niedoskonałości i skalę radzieckiego programu balistycznego dzięki użyciu samolotów U-2. Semiorka mimo wczesnych osiągnięć w podboju kosmosu, okazała się beznadziejną bronią, podobnie jak pierwsze wersje amerykańskiego pocisku Atlas. Testy Semiorki miały ogromne problemy z dostarczeniem głowicy do celu, która najczęściej rozpadała się w atmosferze w końcowej fazie lotu. Mimo strachu wywołanego Sputnikiem, okazało się, że R-7 weszła do użycia jako mocno niedoskonała broń dopiero na początku 1960 roku, kilka miesięcy po tym, jak Atlas D osiągnął gotowość bojową
Mutual assured destruction - część pierwsza
Początek lat 60-tych był dla USA okresem zdecydowanej przewagi na każdym polu jeśli idzie o pociski balistyczne. Podczas gdy ZSRR skupiło się na zasilanej kriogenicznym paliwem R-7, lada chwila gotowość bojową miały osiągnąć przechowywane w silosach hipergolowe Titany II i napędzane stałym paliwem pociski Minuteman. W porównaniu do Semiorki, Titan był prawdziwą przepaścią - cała procedura startowa Titana I zajmowała 15 do 20 minut, a przechowywanego w silosach Titana II około minuty. Zmodernizowane pociski Atlas F również znalazły się w silosach, a ich procedurę startu udało się skrócić do 10 minut. Rozwijane wówczas przez ZSRR rakiety R-16 mimo użycia paliw hipergolowych wciąż były powolną bronią, obarczoną masą wad. Przechowywane w hangarach i na otwartym terenie rakiety wymagały półgodzinnej procedury przygotowania do odpalenia (w stanie najwyższej gotowości) i nie mogły przebywać na platformie startowej dłużej niż kilka dni, ze względu na korozyjną naturę paliwa. Po takim zabiegu pociski musiały być wysłane do odbudowy. Nowej generacji pocisków oczekiwano w ZSRR dopiero w 1965 roku. W razie podjęcia decyzji o ataku wyprzedzającym, USA miałoby druzgocącą przewagę; ZSRR posiadało znikomą możliwość odpowiedzi. Przez moment Stany Zjednoczone rzeczywiście mogły wygrać wojnę nuklearną - nikt nie był jednak pewien co do jej skutków i sensowności, a sam Kennedy był jej zdecydowanym przeciwnikiem.
Mutual assured destruction - część pierwsza
W roku 1962 amerykanie posiadali już ponad 170 ICBM, podczas gdy ZSRR dysponowało zaledwie 20 gotowymi do startu pociskami międzykotynentalnymi. Ta rosnąca ilościowa przepaść, połączona z otaczaniem ZSRR przez kolejne bazy pocisków krótkiego i średniego zasięgu (w Turcji i Włoszech), zmusiła radzieckich decydentów do podjęcia radykalnych kroków. Amerykańska zdolność first strike zaczęła gwałtownie odjeżdżać ZSRR - radzieckie pociski i głowice były nie tylko o wiele mniej liczne, ale również bardziej zawodne, mniej celne i skomplikowane logistycznie. Mimo małych ilości ICBM, sowieci posiadali jednak znaczny arsenał pocisków o zasięgu do 2500 kilometrów, głownie R-12. Umieszczenie ich w pobliżu kontynentu amerykańskiego postawiłoby więc USA w szachu i wreszcie prawdziwa groźba wzajemnego zniszczenia stałaby się rzeczywistością. Gdy ZSRR umieściło bazy pocisków średniego zasięgu na Kubie, obie strony uzyskały realne zdolności zniszczenia siebie nawzajem w ciągu kilkudziesięciu minut. W październiku 1962 roku świat stanął na krawędzi nuklearnej zagłady, ale o tym w kolejnej części.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼
0.13450288772583