Spadochroniarze
1 r
8
Kiedy spadochroniarze… okazują się czekoladą
Jedną z ważniejszych bitew, jakie stoczyła 10 Brygada Kawalerii płk Maczka, było starcie o Zboiska i wzgórze 324. Pozycje te – obsadzone przez oddziały 1 Dywizji Górskiej (niem. 1. Gebirgs-Division) gen. Ludwiga Küblera – zagrażały obronie Lwowa i ostatecznie zostały zdobyte przez żołnierzy płk Maczka 17 września 1939 roku. Wcześniej jednak doszło do pewnego zabawnego incydentu.
Otóż, żołnierze niemieccy zmagali się z brakami w żywności i amunicji. Dlatego też Luftwaffe dokonała zrzutu pojemników pełnych zaopatrzenia oraz czekolady – mającej wzmocnić morale Niemców. Szczęśliwie jednak ta „dostawa” trafiła w ręce Polaków, którzy początkowo myśleli, że mają do czynienia ze zrzutem wrogich spadochroniarzy. Bardzo ucieszyli się zatem, gdy owi spadochroniarze okazali się czekoladą. Tak pisał o tym mjr Franciszek Skibiński, szef sztabu 10 Brygady we wspomnieniach „Pierwsza Pancerna”:
„W pewnym momencie usłyszeliśmy huk szczególnie nisko lecących samolotów. Z kierunku Lwowa szedł dywizjon ciężkich (na owe czasy) Junkersów, na wysokości może 300 metrów, prościutko na nas i na stanowiska naszej artylerii. Ci nam dadzą łupnia! Skuliliśmy się na dnie naszego rowu oczekując najgorszego. Maszyny szły coraz bliżej, zaryczały kolejno nad naszymi głowami – i przeszły. Już na nas bomby nie pójdą. Aż tu jednocześnie ze wszystkich samolotów zaczęły sypać się czarne sylwetki, nad którymi zakwitły spadochrony i kołysząc się spływały prosto na tyły stanowisk naszej artylerii. To już z dwojga złego wolelibyśmy chyba bomby! Mieliśmy jeden i drugi moment satysfakcji, widząc, jak niektóre spadochrony nie otwierały się i czarne sylwetki kamieniem – z przyspieszeniem ziemskim – padały na ziemię. Dobrze wam tak s....syny!
Jedną z ważniejszych bitew, jakie stoczyła 10 Brygada Kawalerii płk Maczka, było starcie o Zboiska i wzgórze 324. Pozycje te – obsadzone przez oddziały 1 Dywizji Górskiej (niem. 1. Gebirgs-Division) gen. Ludwiga Küblera – zagrażały obronie Lwowa i ostatecznie zostały zdobyte przez żołnierzy płk Maczka 17 września 1939 roku. Wcześniej jednak doszło do pewnego zabawnego incydentu.
Otóż, żołnierze niemieccy zmagali się z brakami w żywności i amunicji. Dlatego też Luftwaffe dokonała zrzutu pojemników pełnych zaopatrzenia oraz czekolady – mającej wzmocnić morale Niemców. Szczęśliwie jednak ta „dostawa” trafiła w ręce Polaków, którzy początkowo myśleli, że mają do czynienia ze zrzutem wrogich spadochroniarzy. Bardzo ucieszyli się zatem, gdy owi spadochroniarze okazali się czekoladą. Tak pisał o tym mjr Franciszek Skibiński, szef sztabu 10 Brygady we wspomnieniach „Pierwsza Pancerna”:
„W pewnym momencie usłyszeliśmy huk szczególnie nisko lecących samolotów. Z kierunku Lwowa szedł dywizjon ciężkich (na owe czasy) Junkersów, na wysokości może 300 metrów, prościutko na nas i na stanowiska naszej artylerii. Ci nam dadzą łupnia! Skuliliśmy się na dnie naszego rowu oczekując najgorszego. Maszyny szły coraz bliżej, zaryczały kolejno nad naszymi głowami – i przeszły. Już na nas bomby nie pójdą. Aż tu jednocześnie ze wszystkich samolotów zaczęły sypać się czarne sylwetki, nad którymi zakwitły spadochrony i kołysząc się spływały prosto na tyły stanowisk naszej artylerii. To już z dwojga złego wolelibyśmy chyba bomby! Mieliśmy jeden i drugi moment satysfakcji, widząc, jak niektóre spadochrony nie otwierały się i czarne sylwetki kamieniem – z przyspieszeniem ziemskim – padały na ziemię. Dobrze wam tak s....syny!
Mieliśmy około setki spadochroniarzy za plecami, trzeba było jakoś przeciwdziałać: najpierw telefoniczne uprzedzenie artylerii, później telefon do pułkownika Michalskiego, by posłał natychmiast jedyny dyspozycyjny pluton motocyklistów na miejsce lądowania – niech wojuje. No i sami przygotowaliśmy się do obrony. Zebraliśmy gońców i kierowców, uzbroiliśmy się w karabiny i zatknęli za pas granaty. I oto... są dranie!
Na polu, pomiędzy naszym stanowiskiem a Doroszowem, pokazało się dwóch cywilów ubranych jak – wiejskie chłopaki jeden niesie dla niepoznaki kosz na kartofle, drugi uzdę. Zaczailiśmy się i w odpowiednim momencie wyskoczyli z rowu jak tygrysy, wetknęliśmy w brzuchy lufy pistoletów. ‘Hände hoch!’ - udają, że nie rozumieją, dranie. ‘Ręce do góry!’ - podnieśli, zzielenieli ze strachu. Nie spodziewali się, że tak wpadną. ’Kto wy jesteście? Co tu robicie? Oddać broń! Kobza, przeszukać ich!’
Nie mają broni. Są Polakami, mieszkańcami Doroszowa. Wyszli z domu pomimo bitwy, bo chcą nakopać kartofli i złapać konia, który gdzieś uciekł – oto koszyk na kartofle i uzda na konia. Nie nabierzecie nas! Dalej – odsłonić koszule, pokazać pręgi od spadochronów. Żadnych pręg nie było! Lufy opadły z zażenowaniem. Jeszcze dla pewności parę pytań: ‘Jak się nazywa tamta wieś, która się pali? Co to za wieża z ustrzelonym wierzchołkiem? Jak się nazywa ta zbombardowana stacja kolejowa?’ Chłopaki odpowiadały bez błędu jak najbardziej lokalnym akcentem i używając lokalnego słownika.
Ostatnie wątpliwości rozwiał motocyklista nadjeżdżający z Doroszowa, który z dumą wydobył z przyczepki wielkie, cylindryczne pudło blaszane. Tacy to byli spadochroniarze! Musieliśmy jak niepyszni przeprosić naszych prywatnych niedoszłych spadochroniarzy i puścić ich wolno. Tymczasem Kobza otworzył pudło i wydobywał zawartość: amunicja, suchary, papierosy i czekolada. Ta ostatnia zainteresowała nas najbardziej.
‘Nie jedz tego, jest pewnie zatruta’ – powiedział Maczek szczerze, ale bardzo niewyraźnie, mówił bowiem przez wielki kawał czekolady. Kiwnąłem głową z prawdziwym przekonaniem. Mówić nie mogłem – zbyt dużą porcję wsadziłem sobie do ust. Czekolada była dobra i jakoś żyjemy.”
Fotografia: żołnierze 10 Brygady Kawalerii – z tankietką TK-3 oraz Fiatem 508 Łazikiem – w tatrzańskim Jurgowie w listopadzie 1938 roku. NAC.
Na polu, pomiędzy naszym stanowiskiem a Doroszowem, pokazało się dwóch cywilów ubranych jak – wiejskie chłopaki jeden niesie dla niepoznaki kosz na kartofle, drugi uzdę. Zaczailiśmy się i w odpowiednim momencie wyskoczyli z rowu jak tygrysy, wetknęliśmy w brzuchy lufy pistoletów. ‘Hände hoch!’ - udają, że nie rozumieją, dranie. ‘Ręce do góry!’ - podnieśli, zzielenieli ze strachu. Nie spodziewali się, że tak wpadną. ’Kto wy jesteście? Co tu robicie? Oddać broń! Kobza, przeszukać ich!’
Nie mają broni. Są Polakami, mieszkańcami Doroszowa. Wyszli z domu pomimo bitwy, bo chcą nakopać kartofli i złapać konia, który gdzieś uciekł – oto koszyk na kartofle i uzda na konia. Nie nabierzecie nas! Dalej – odsłonić koszule, pokazać pręgi od spadochronów. Żadnych pręg nie było! Lufy opadły z zażenowaniem. Jeszcze dla pewności parę pytań: ‘Jak się nazywa tamta wieś, która się pali? Co to za wieża z ustrzelonym wierzchołkiem? Jak się nazywa ta zbombardowana stacja kolejowa?’ Chłopaki odpowiadały bez błędu jak najbardziej lokalnym akcentem i używając lokalnego słownika.
Ostatnie wątpliwości rozwiał motocyklista nadjeżdżający z Doroszowa, który z dumą wydobył z przyczepki wielkie, cylindryczne pudło blaszane. Tacy to byli spadochroniarze! Musieliśmy jak niepyszni przeprosić naszych prywatnych niedoszłych spadochroniarzy i puścić ich wolno. Tymczasem Kobza otworzył pudło i wydobywał zawartość: amunicja, suchary, papierosy i czekolada. Ta ostatnia zainteresowała nas najbardziej.
‘Nie jedz tego, jest pewnie zatruta’ – powiedział Maczek szczerze, ale bardzo niewyraźnie, mówił bowiem przez wielki kawał czekolady. Kiwnąłem głową z prawdziwym przekonaniem. Mówić nie mogłem – zbyt dużą porcję wsadziłem sobie do ust. Czekolada była dobra i jakoś żyjemy.”
Fotografia: żołnierze 10 Brygady Kawalerii – z tankietką TK-3 oraz Fiatem 508 Łazikiem – w tatrzańskim Jurgowie w listopadzie 1938 roku. NAC.