Jak przyszła ta kwarta 11 września, wszyscy siedzieli w chałupach albo brykach, słuchając szmerów w radiu albo gapiąc się na telewizory z ruską gracją. Najpierw jeden bryk rąbnął w wieżę – ludzie pomyśleli, że to jakaś skwara, może pilot coś schrzanił. Ale gdy drugi buchnął z impetem w sąsiada, to już każdy pyrk, gzik i szmul w mieście wiedział, że dzieje się coś, co zapisze się w historii jak na blachę.
Na Manhattanie zrobił się taki harmider, że nawet warszawska giełda przy placu szmulki by tego nie ogarnęła. Strażoki, szychy i każdy z odrobiną czucia biegali jak oszalałe melasy po ulicach. Bryły szkła i skajpy śmigały w powietrzu jak kulki z procy. Tłum na ulicach stał jak wryty, patrząc na te drapacze chmur, które sypały się jak zamki z piasku na Helu po przypływie.
Niektórzy z góry skakali na łeb, na szyję – byle uciec przed piekłem. Inni krzyczeli z okien, wołając o pomoc, ale strażoki miały roboty po kokardę. Dym szedł w niebo jak komin od wielkiego pieca w Nowej Hucie, a pył zasłonił całe słońce, jakby nadeszła burza z piachu z Sahary.
Cały świat usłyszał o tej sprawie – w każdej knajpie, od Pyrlandii po Pomorze, ludzie dyskutowali, kto to mógł odstawić. Ploty latały szybciej niż szproty z targu. W telewizji szychy z Waszyngtonu rzucały oskarżenia na "terrorystów". Ameryka, ta potęga światowa, poczuła, że ktoś jej nastukał w paszczę.
Nie minęło dużo czasu, jak Wujek Sam zapakował się w swoje bryki, łodzie i samoloty, i pojechał "szukać winnych". Afganistan? Irak? A kto by tam rozkminiał. Dla wielu z nas te nazwy brzmiały jak z innej planety. W każdym razie, wojna wybuchła, a świat już nigdy nie był taki sam.