Chrześcijaństwo jako żydowska propaganda kultu męczeństwa: narzędzie pacyfikacji gojów
Od ponad dwóch tysięcy lat chrześcijaństwo kształtuje duchowość i moralność Zachodu, wpływając na myślenie miliardów ludzi. Ale czy to naprawdę uniwersalna religia miłości i zbawienia, czy raczej doskonale skonstruowany projekt ideologiczny – stworzony, by zneutralizować potencjał buntowniczy i samostanowczy ludów nieżydowskich? Coraz więcej myślicieli, od Nietzschego po współczesnych antysystemowców, stawia tezę, że chrześcijaństwo – szczególnie w jego formie promującej skromność, pokorę, cierpienie i potulność – mogło być narzędziem kontroli narracyjnej. Narzędziem, które służyło nie duchowemu wyzwoleniu, lecz mentalnemu ujarzmieniu tzw. gojów.
Rdzeń chrześcijaństwa to historia męczennika – skromnego cieśli z Galilei, który pozwolił się upokorzyć, torturować i zabić, by „zmyć grzechy świata”. Jezus nie pokonał zła siłą, nie podniósł miecza, nie zniszczył swoich wrogów – przeciwnie: oddał im się w ręce. Już sam ten fakt budzi pytanie: dlaczego wzorem dla całej cywilizacji miałby być ktoś, kto przegrał w każdej ludzkiej kategorii?
W miejsce etosu zwycięzcy – wojownika, zdobywcy, twórcy – chrześcijaństwo wprowadza model ofiary. Paradoksalnie, ten model staje się ideałem: "błogosławieni cisi", "ostatni będą pierwszymi", "kto chce być wielki, niech będzie sługą". Zamiast wychowywać do działania, odwagi, przedsiębiorczości czy dumy, chrześcijaństwo wychowuje do bierności i pokory. Czy to przypadek?
W judaizmie nie znajdziemy niczego porównywalnego z kultem męczennictwa, który promuje chrześcijaństwo. Judaizm to religia przetrwania, twardych reguł, dumy narodowej i boskiego wybraństwa. Żyd nie ma obowiązku „nadstawiania drugiego policzka” wobec wroga. Wręcz przeciwnie – w historii żydowskiej dominują narracje przetrwania, sprytu, sukcesu pomimo opresji.
Tymczasem to, co trafiło do świata grecko-rzymskiego przez wczesne chrześcijaństwo, to program rozbrajania kulturowego. Elity, które wcześniej czciły herosów, wojowników, artystów i filozofów, zaczęły klękać przed bitym Żydem na krzyżu i uczyć się, że bogactwo to grzech, a sukces to pycha.
W tym świetle, chrześcijaństwo jawi się jako fenomenalna operacja kulturowa: zamienić potencjalnie niebezpieczne ludy w potulne owce. Wyuczyć ich, że cierpienie to cnota, że bunt to grzech, że hierarchia boska jest wieczna, a władza nad światem należy nie do tych, którzy ją zdobywają, lecz do tych, którzy czekają na nagrodę „w niebie”.
Etyka chrześcijańska uwzniośla skromność – nie jako wybór silnego, lecz jako konieczność słabego. Goj ma być wdzięczny, że cokolwiek ma. Ma nie pragnąć więcej. Ma być posłuszny, pokorny, wybaczający. Ma nie zadawać pytań o to, kto czerpie zyski z jego uległości.
To nie przypadek, że władcy chętnie wspierali kult, który uczył poddanych, że ich cierpienie ma sens, że bunt jest grzechem, że „każda władza pochodzi od Boga”. Dla elit – idealny mechanizm kontroli. Dla gojów – mentalny kaganiec.
Scena z Barabaszem to najbardziej wymowny moment, który obnaża całą symbolikę chrześcijaństwa. Barabasz – bojownik, rewolucjonista, człowiek czynu, realnie walczący o wolność – albo Jezus, prorok pokory, poddania, biernej miłości i nieziemskich obietnic. Kogo wybierają żydzi? Oni, mając instynkt przetrwania, wybierają swojego, wybierają życie i walkę. Chrześcijaństwo natomiast bierze przegranego, odrzuconego i czyni z niego fundament – z człowieka, który głosił, że szczęśliwi są ubodzy i prześladowani, robi ikonę doskonałości. W tym wyborze zawiera się wszystko: Barabasz to duma, Jezus to uległość. Barabasz to wola, Jezus to rezygnacja. A Kościół zachodni wybrał tego drugiego, bo łatwiej rządzić ludźmi, którzy wierzą, że ich cierpienie jest święte, a nagroda przyjdzie dopiero po śmierci.
I właśnie tu warto spytać: czy religia, która każe ci czcić porażkę jako triumf, naprawdę jest twoją religią? A może tylko kimś innym bardzo zależało, żebyś w to uwierzył?