marianne bachmeier kobieta jakiej potrzebujemy

543
Marianne Bachmeier- Kobieta, która pomściła swoją 7-letnią córkę. 6 Marca 1981roku w sądzie rejonowym w Lubece weszła na salę, wycelowała i oddała osiem strzałów, sześć z nich trafiło stojącego tyłem oprawcę jej 7 letniej córki, który ją molestował a później zabił, zdechł na miejscu. Chwała bohaterom.
Dostała za to 6 lat odsiadki, wyszła po trzech latach.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼

Fakty i mity o powstaniu w getcie warszawskim - cz. II

210
Fakty i mity o powstaniu w getcie warszawskim - cz. II
Jakiś czas temu pisałem Wam o mitach powstania w getcie warszawskim, dlatego dzisiaj druga część z uwagi na rocznicę zakończenia tego zrywu. Jeśli dzidka się spodoba, za kilka dni wrzucę kolejną - o żydowskich bandach na Kresach Wschodnich.

Właśnie, rocznica. Wszyscy uważają, że powstanie żydowskie trwało 28 dni, od 19 kwietnia do 16 maja 1943 roku i przez cały ten czas Żydzi w getcie zażarcie walczyli z Niemcami. Tymczasem jest to całkowita nieprawda. 
Fakty i mity o powstaniu w getcie warszawskim - cz. II
W rzeczywistości walka Żydów z Niemcami trwała zaledwie 3-4 dni. Gdy Niemcy 22 kwietnia 1943 r. przełamali opór zapomnianego, prawicowego Żydowskiego Związku Wojskowego (który wydał im walną bitwę na placu Muranowskim, co po wojnie przywłaszczyli sobie działacze lewicowej Żydowskiej Organizacji Bojowej), linia frontu kompletnie się załamała. Członkowie ŻZW w większości zginęli w walce, próbując wycofać się z placu kanałami. Członkowie ŻOB wycofali się do głębi getta... chowając się za cywilami. Liczyli, że uda im się zniknąć w tłumie. Nie mieli wówczas już żadnego planu. Całe powstanie przemieniło się w pacyfikację getta przez Niemców. Jedna z przywódczyń ŻOB, Cywia Lubetkin, wspominała: ''Marzyliśmy o ostatniej bitwie z wrogiem, w której oczywiście zostaniemy pokonani, ale utoczymy mu wcześniej sporo krwi. Tymczasem musieliśmy uciekać.''
Fakty i mity o powstaniu w getcie warszawskim - cz. II
Tymczasem Niemcy przeszli przez jedyną barykadę ŻOB (zbudowaną z... materaców!) i obracali w perzynę całe getto, ostrzeliwując je z dział i paląc miotaczami ognia. Żydzi wówczas uciekli do przygotowanych pod ziemią ''bunkrów'' - rozbudowanych piwnic, licząc, że Niemcy ich tam nie odnajdą. Wewnątrz panował straszny zaduch i smród z braku wentylacji i kanalizacji, a ludzie starali się być jak najciszej, by nie zwabić Niemców. Ci jednak wykorzystywali psy, by wyczuć przygotowywane pod ziemią jedzenie, wrzucali do piwnic świece dymne i granaty, a jeśli podpalali budynki, to bunkry zamieniały się w wielkie piece, w których ludzie gotowali się żywcem. Ci, którzy ukrywali się w budynkach, skakali z balkonów. Niemcy nazywali ich ''spadochroniarzami'' i strzelali do nich w locie.
Fakty i mity o powstaniu w getcie warszawskim - cz. II
8 maja 1943 r. w bunkrze przy ul. Miłej 18, przygotowanym przez bandę przemytników Szmula Aszera, doszło do rzezi. Niemcy odkryli schron, w którym ukrywała się większość członków ŻOB. W dość niejasnych okolicznościach (niektóre źródła sugerują nawet, że doszło do wzajemnej strzelaniny między komunistami, a socjalistami z ŻOB) zginęła większość ludzi - ok. 120 osób, w tym sam dowódca ŻOB, Mordechaj Anielewicz. Przyjmuje się, że wszyscy popełnili samobójstwa. 40 członkom ŻOB, w tym sporej liczbie liderów organizacji (w tym Kazikowi Ratajzerowi, Cywii Lubetkin, Icchakowi Cukiermanowi, Markowi Edelmanowi i Tosi Altman, czyli ścisłemu kierownictwu), udało się ujść z życiem i wydostać podstawioną ciężarówką poza getto. Jest to dość zastanawiające, jeśli przypomnieć, że z prawicowego ŻZW prawie nikt nie ocalał, a wszyscy jego członkowie ginęli próbując się wydostać...
16 maja 1943 r. gen. Jürgen Stroop (na zdjęciu w środku) osobiście wysadził Wielką Synagogę przy ul. Tłomackie, symbolicznie kończąc tym samym pacyfikację ''dzielnicy żydowskiej''.
Fakty i mity o powstaniu w getcie warszawskim - cz. II
Powstanie w getcie warszawskim uchodzi za ''pierwsze [miejskie] powstanie w Europie''. Jest to całkowita nieprawda. Pierwsze, niewielkie powstanie w Europie, wybuchło już w lutym 1940 r. w okupowanym przez Sowietów Czortkowie. W czerwcu 1941 roku wybuchły powstania narodowe w okupowanych przez Sowietów Państwach Bałtyckich - Litwie, Łotwie i Estonii. Latem 1941 r. doszło do kilku powstań na Bałkanach - w greckim mieście Drama, w serbskich Uzicach i w Czarnogórze przeciwko Niemcom, Bułgarom i Włochom. Zimą 1942/43 doszło do powstania zamojskiego, czyli akcji Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich przeciwko niemieckim wysiedleniom polskiej ludności na Zamojszczyźnie.
Fakty i mity o powstaniu w getcie warszawskim - cz. II
Po wojnie ocalali powstańcy żydowscy z ŻOB, którzy - jak opisywałem - stali się najpierw pieszczoszkami komunistów w Polsce, a potem socjalistów Dawida Ben Guriona w Izraelu - opowiadali niestworzone bajki, że zabili Niemcom setki (a nawet tysiące) żołnierzy i zniszczyli liczne czołgi. W rzeczywistości Niemcy w getcie stracili 16 (słownie: szesnastu) zabitych i 93 rannych. Żydowskim powstańcom udało się uszkodzić lekkie niemieckie działo samobieżne i zniszczyć - podobno - jedną ciężarówkę. Nic więcej. W walce i wskutek pacyfikacji getta zginęło ok. 15-20 tysięcy Żydów, a 56 065 zostało aresztowanych i wywiezionych do obozów. Oznacza to, że zabicie jednego Niemca kosztowało śmierć ok. tysiąca Żydów. Kill ratio 1:1000.
Fakty i mity o powstaniu w getcie warszawskim - cz. II
Na zakończenie warto jeszcze przypomnieć słowa Eli Gata - Żyda ocalałego z Holocaustu, który ukrywał się w tym czasie w Warszawie. Gat bardzo mocno krytykował wybuch powstania w getcie i argument ''walki o godną śmierć''. Mówił on m.in., że powstańcy - którzy stanowili tylko 1 % ludności getta (czyli ok. 600-1000; byli znacznie mniej liczni, niż żydowscy kolaboranci Niemców w getcie, bo tych było kilka razy tyle) - nie mieli prawa zdecydować za wszystkich:

''W wyniku decyzji po wywołaniu powstania wydano wyrok śmierci na wszystkich. Tego bojownikom z ŻOB i ŻŻW nie wolno było zrobić. Nie wolno było im decydować o śmierci innych Żydów. Po kilku dniach walki powstańcy uciekli – m.in. kanałami – na polską stronę. Uciekając, pozostawili na pastwę Niemców bezbronną ludność cywilną.''


Wtórował mu inny ocalały, Emanuel Tanay, który pisał:

''My, którzy przeżyliśmy, nie uważaliśmy, iż jakakolwiek forma bycia zamordowanym jest „piękną śmiercią”, nie podzielaliśmy też przekonania, że samobójczy zbrojny sprzeciw może „uratować ludzką godność”. (...) Ofiary Holokaustu, które zginęły, nie chciały umierać. Bojownicy getta warszawskiego zamierzali umrzeć. Była to niby-militarna akcja bez militarnego celu.''

Warto o tym pamiętać w kontekście corocznych dyskusji o Powstaniu Warszawskim. Mam jedynie nadzieję, że skoro tak często-gęsto niektórzy mówią o sensie Powstania Warszawskiego, to mają także odwagę, by mówić o sensie powstania w getcie.

To tyle, pozdrawiam, II wojna światowa w kolorze.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼

Jak Alianci NIE pomagali Żydom

99
Jak Alianci NIE pomagali Żydom
Ostatnim razem pisałem Wam o niewygodnych faktach dotyczących Żydowskiej Organizacji Bojowej w getcie warszawskim, oraz jak Marek Edelman ukradł wszystkie zasługi drugiej z organizacji - Żydowskiego Związku Wojskowego.

Dzisiaj jednak chciałbym Was w ramach przerywnika zabrać na wycieczkę daleko od warszawskiego getta. To będzie opowieść o wielkiej polityce, wielkiej nieuczciwości, wśród homarów i lilii, na tle płonącej Warszawy - do której wrócimy w następnej dzidce.
Jak Alianci NIE pomagali Żydom
Wielu z Was na pewno oglądało ''Kompanię Braci''. W 9. odcinku serialu, zatytułowanym: ''O co walczymy'', spadochroniarze wkraczają do obozu koncentracyjnego i zaszokowani odkrywają, co Niemcy robili z Żydami. Ma to sugerować, że Alianci ''nie wiedzieli'', co się dzieje z Żydami pod niemiecką okupacją.

Prawda jest jednak diametralnie inna. Alianci doskonale wiedzieli, że Niemcy prowadzą ludobójstwo Żydów. Wiedzieli o tym m.in. z raportów polskiego kuriera, Jana Karskiego, który jesienią 1942 r. przybył do Londynu i osobiście złożył raport na ten temat. W grudniu 1942 r. podobny raport przedstawił Brytyjczykom i Amerykanom polski minister spraw zagranicznych, Edward Raczyński. Informacje takie spływały do Londynu i Waszyngtonu od co najmniej jesieni 1941 r. i przedstawiał je polski rząd gen. Władysława Sikorskiego.

Alianci jednak nie zrobili absolutnie nic z tą wiedzą, a wszelkie doniesienia prasowe nakazywali wyciszać, uważając, że są plotkami bez potwierdzenia.
Jak Alianci NIE pomagali Żydom
Gdy 19 kwietnia 1943 roku oddziały niemieckiej policji i SS szturmowały warszawskie getto i paliły budynki miotaczami ognia, w spokojnym Hamilton na Bermudach na północnym Atlantyku rozpoczęła się konferencja, mająca ustalić, jak można pomóc Żydom znajdującym się pod niemiecką okupacją.

Miejsce konferencji było nieprzypadkowe - celowo wybrano zapomniany, mały archipelag, położony na środku Atlantyku, by nie wzbudzać zainteresowania opinii publicznej. Akredytację otrzymało tylko pięciu dziennikarzy i to z kontrolowanych przez propagandę Aliantów agencji AP i Reutersa. Na konferencji nie pojawił się żaden znany polityk, czy dyplomata. Przewodniczącym amerykańskiej delegacji był mało znany rektor uniwersytetu w Princeton, prof. Harold Dodds (na zdjęciu niżej). Wybrano go, gdy dwóch innych typowanych kandydatów wykręciło się od udziału w konferencji. Zanim Dodds wyjechał na Bermudy, poinstruowano go, aby nie zobowiązywał się do żadnych istotnych działań, czy deklaracji.
Jak Alianci NIE pomagali Żydom
Co zrobiono na konferencji? Nic.

Już pierwszego dnia delegaci uznali, że nie można przystać na niemiecką propozycję wymiany Żydów europejskich na niemieckich jeńców. Odrzucono też pomysł zrzucania ulotek nad Niemcami informujących o ludobójstwie na Żydach. Podobnie stało się z pomysłem bombardowania torów prowadzących do obozów zagłady i samych obozów. Przyjęto, że ludobójstwo na Żydach właściwie pomaga Aliantom, bo Niemcy angażowali ogrom sił i środków, by je przeprowadzić, a to zmniejsza niemiecki potencjał na froncie. Z zadowoleniem zamknięto temat i skupiono się na tym, jak pomóc Żydom z krajów neutralnych, głównie Hiszpanii. Uznano, że Wielka Brytania i USA - przypomnę, dwa najpotężniejsze mocarstwa świata - mogą pomóc w ewakuacji jedynie 630 Żydów z 5000 znajdujących się w Hiszpanii, bo na więcej nie ma statków i środków transportu...

Przez resztę czasu - bo konferencja trwała aż do 29 kwietnia - uczestnicy zajmowali się głównie żeglowaniem, grą w golfa i bankietami. Podziwiano ogrody pełne lilii i zajadano się homarami. Londyński ''The Observer'' zjadliwie później komentował: ''Oto w luksusowych hotelach, na plażach luksusowej wyspy na Atlantyku, zebrali się dobrze ubrani dżentelmeni, by zapewniać się nawzajem, że naprawdę niewiele da się zrobić...''

Ja tylko tak przypomnę, że w wyniszczonej wojną i okupacją, biednej, sterroryzowanej Polsce, gdzie za wszelką pomoc Żydom groziła kara śmierci, od grudnia 1942 r. funkcjonował Komitet Pomocy Żydom im. Konrada Żegoty, założony przez Zofię Kossak-Szczucką (notabene, zajadłą antysemitkę). Bez jakiejkolwiek pomocy ze strony Aliantów.
Jak Alianci NIE pomagali Żydom
Jakże było to odmienne od historii Szmula Zygielbojma (na zdjęciu wyżej), polskiego Żyda, członka Bundu i Rady Narodowej, którego głównym zajęciem w Londynie było alarmowanie ''dobrych'' Aliantów o niemieckim ludobójstwie. Zygielbojm osobiście udawał się do redakcji brytyjskich gazet, m.in. poinformował ''The Daily Telegraph'' o tym, że Niemcy zamordowali 700 tys. Żydów do czerwca 1942 r. Przemawiał na antenie BBC, pisał listy do Winstona Churchilla i Franklina D. Roosevelta, kontaktował się ze Światowym Kongresem Żydów, pisał kolejne artykuły i raporty.

Bezskutecznie. Świat pozostał na niego całkowicie głuchy. 12 maja 1943 roku, tuż przed zdławieniem getta, Zygielbojm popełnił samobójstwo. W liście pożegnalnym napisał: ''Nie mogę żyć, gdy resztki narodu żydowskiego w Polsce, którego jestem przedstawicielem, są likwidowane. Moi towarzysze w getcie warszawskim polegli z bronią w ręku w ostatnim bohaterskim boju. Nie było mi sądzonym zginąć tak jak oni, razem z nimi. Ale należę do nich i do ich grobów masowych. Śmiercią swoją pragnę wyrazić najsilniejszy protest przeciw bierności, z którą świat przygląda się i dopuszcza zagłady ludu żydowskiego''.
Jak Alianci NIE pomagali Żydom
Tylko jeden rząd podejmował wysiłki, by zainteresować Aliantów losem Żydów w okupowanej przez Niemców Europie oraz powstaniem w getcie warszawskim.

Rząd Polski.

Generał Władysław Sikorski, premier RP, 5 maja 1943 r. osobiście zaapelował do ludności Warszawy, aby udzielać wszelkiej pomocy mieszkańcom getta. Już 19 kwietnia 1943 r. polska Armia Krajowa udzieliła pierwszej pomocy powstańcom w getcie, usiłując wysadzić mur i przekazać uzbrojenie. Choć akcja się nie powiodła, to powtórzono ją 22 i 23 kwietnia, także bez rezultatu, ponosząc ciężkie straty. Ponadto dostarczano uzbrojenie, leki, latarki, mapy, oraz ewakuowano rannych kanałami. O powstaniu w getcie i niemieckich zbrodniach alarmowały wielokrotnie podziemne polskie media: radiostacja ''Świt'' i gazety ''Biuletyn Informacyjny'' i ''Nowy Dzień''. Dowodzący pacyfikacją getta generał SS, Jürgen Stroop, wspominał po wojnie:  ''W ciągu następnych dni Polacy również mieszali się do akcji. Przyznam, że bardzo mnie to niepokoiło. Nie udawała nam się propaganda, mająca na celu wbicie klina między Żydów i ''Aryjczyków''!''

Dlatego nigdy nie dajcie sobie wmówić jakichś bredni, że Alianci kiedykolwiek walczyli z Niemcami, by powstrzymać niemieckie ludobójstwo.

To tyle, pozdrawiam, II wojna światowa w kolorze.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼

Mutual assured destruction - część pierwsza

100
Broń nuklearna, która w ostatnich kilkudziesięciu latach zapewniła nam brak globalnych konflików przeszła długą i zawiłą drogę rozwoju. Wzrost siły i ilości ładunków połączony z niezwykle sprawnymi i niezawodnymi metodami dostarczania ich do celu sprawił, że światowe mocarstwa zmuszone są utrzymać globalny pokój - patrząc nawzajem w lufę naładowanego pisteletu. W tej dzidce chciałbym przybliżyć historię oraz rozwój logistyki i koncepcyjnego, strategicznego podejścia do broni nuklearnej, które stoją u podstaw współczesnej doktryny wzajemnego zniszczenia.
Mutual assured destruction - część pierwsza
WZAJEMNE ZNISZCZENIE


Pierwsze bomby atomowe, mimo dużej siły rażenia były dość niepraktyczną bronią. Strategiczne bombowce budowane w latach 40-stych miały szereg wad, które czyniły je łatwym celem dla przeciwnika. Jedynie najcięższe i najwolniejsze samoloty miały dość ładowności i zasięgu by dostarczyć pojedynczą bombę do celu. Tylko wróg kompletnie wymęczony i przyzwyczajony do dominacji powietrznej przeciwnika był podatnym na nie celem. Mimo to, obserwując rozwój bombowców oraz potencjał kierowanych pocisków balistycznych, USA i ZSRR przewidywały, że już w połowie lat 50-tych obie strony będą w stanie rozpocząć dewastujący nuklearny atak bezpośrednio na terytorium przeciwnika. Obawiała się tego szczególnie część amerykańskich analityków, uważając, że już w roku 1954 ZSRR może osiągnąć znaczną militarną przewagę i będzie zdolne do inwazji zarówno w Europie, jak i do wyłączenia strategicznych sił bezpośrednio na kontynencie amerykańskim. Jeszcze przed detonacją pierwszej radzieckiej bomby atomowej Amerykanie zrozumieli, że aby wyjść na pozycję zdecydowanego światowego lidera, muszą zmusić ZSRR do polityki izolacjonizmu. Wpływy komunistów w Europie i Azji stawały się coraz bardziej znaczące, głównym celem stało się więc powstrzymanie dalszej radzieckiej ekspansji, prowadzące w końcu do wojny w Korei, która utorowała drogę amerykańskiej doktrynie strategicznego odstraszania.
Mutual assured destruction - część pierwsza
Koncept "Mutual assured destruction" nie był niczym nowym - już od prawie wieku teoretyzowano istnienie w przyszłości broni tak potężnych, że wojna byłaby niemożliwa - prowadziłaby bowiem do śmierci wszystkich ludzi na świecie. O ile przez lata pozostawało to w sferze fikcji i teoretycznych rozważań, tak z odkryciem pierwszych bojowych środków chemicznych doktryna ta zaczęła stawać się coraz bardziej realna, choć wciąż wydawała się odległa. Druga wojna światowa była niezwykle ważnym okresem rozwoju tej koncepcji, nawet jeśli niewielu zdawało sobie wówczas z tego sprawę. Pomimo tego, że każda strona tamtego konfliktu posiadała znaczące zapasy broni chemicznej, nikt nie zdecydował się na jej użycie. Nawet chylące się ku upadkowi Nazistowskie Niemcy czy Japonia obawiały się horroru bombardowań środkami chemicznymi; nieuniknionej odpowiedzi, wycelowanej nie tylko w wojsko ale też w ludność cywilną. Potencjał tej broni był ( i nadal jest) równie znaczący co broni nuklearnej - zmasowany atak bronią chemiczną na Londyn czy Berlin pod koniec wojny mógłby być nawet bardziej druzgocący od bomb zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki. Między Aliantami a państwami Osi istniała więc forma doktryny wzajemnego zniszczenia, która z sukcesem przetrwała najbardziej krwawy konflikt w historii.
Mutual assured destruction - część pierwsza
Planiści analizujący świeżą wojnę w Korei, obawiali się, że następny konflikt może wydarzyć się bezpośrednio między mocarstwami atomowymi. Praktycznie całe lata 50-te spędzono na analizie danych i próbie przewidzenia konfliktu nuklearnego, a wyciągniete z tego wnioski pokazywały absurd sytuacji w jakiej znalazł się świat. Amerykańska doktryna strategicznego odstraszania i zmasowanej odpowiedzi utrzymywała, że jedynym wyjściem, by Pearl Harbor się nie powtórzyło jest druzgocąca militarna przewaga, która sama w sobie wybije rywalowi z głowy jakikolwiek pomysł ataku. Posiadanie takich sił czyniło jednak niezwykle atrakcyjnym uderzenie wyprzedzające, przez co niewielki nawet konflikt mógł łatwo eskalować do totalnej wojny nuklearnej. Z drugiej jednak strony, wstrzymywanie się z odpowiedzią zachęcało zmasowany nuklearny atak, który mógł zniszczyć lotniska, centra dowodzenia i bazy wojskowe, czyniąc nierealną jakąkolwiek możliwość kontruderzenia. Wyciągnięcie właściwych wniosków i analiza ryzyka w takiej sytuacji była niesamowicie trudna. Powstanie pierwszych, wielomegatonowych bomb termojądrowych uzmysłowiło wszystkim, że teoria nuklearnego armageddonu staje się coraz bardziej realna - w ciągu najbliższych lat obie strony bez wątpienia będą posiadały wystarczająco potężne arsenały nuklearne, by bez problemu zniszczyć się nawzajem. W tym momencie zaczęto powoli zdawać sobie sprawę z czegoś zupełnie nieintuicyjnego - posiadanie potężnych arsenałów, których użycie jest nieuchronne, jest wręcz pożądane; oddala bowiem wizję nuklearnej zagłady. Żadna ze stron nie weźmie przecież udziału w wojnie, w której nie ma zwycięzców. "The only winning move is not to play".
Mutual assured destruction - część pierwsza
W czasie kształtowania się wielu tych założeń dużym ograniczeniem pozostawały jednak metody dostarczania bomb do celu i gwarancja nieuchronności odpowiedzi. USA w latach 50-tych uważało, że potężna, ofensywna flota lotnicza musi być podstawą sił odstraszania, skupiając się na rozbudowie Strategic Air Command (SAC), mimo cięć budżetowych. Siłę lotnictwa rozumiano w bardzo prosty sposób - jeszcze przez lata będzie jedynym sensownym środkiem dostarczania głowic do celu i należy się na nim skupić, rozwijając bombowce strategiczne i budując bazy lotnicze poza USA. Podobne wnioski wyciągano po stronie radzieckiej, rozwijając strategiczną flotę bombowców Tu-95. O ile dowódcy byli już zdecydowani co do metody i taktyki natychmiastowej odpowiedzi, tak nie do końca wiadomo było jak zapewnić jej trwałość - niszczący lotniska atak z zaskoczenia mógłby przecież pozostawić Stany bez możliwości ataku. Mimo coraz pewniejszych doniesień CIA o pracach nad pierwszym pociskiem międzykontynentalnym (ICBM) w ZSRR, brak zdecydowania i wewnętrzne konflikty między frakcjami wojska USA opóźniały rozwój amerykańskich pocisków balistycznych. Szczególne przerażenie wywołało więc wystrzelenie na orbitę Sputnika 1 w 1957 roku - pokazywało bowiem potencjał balistyczny jakim ZSRR już dysponowało, gdzie zmasowany atak z zaskoczenia przy użyciu ICBM stawał się prawdopodobny. Kiedy miesiąc później ZSRR wystrzeliło na orbitę pół-tonowy statek z Łajką, nie można było dalej publicznie ignorować przewagi rywala w tym zakresie. Eisenhower zdecydował się przyspieszyć amerykański program kosmiczny i budowę ICBM, by jak najszybciej pokonać coraz bardziej poszerzający się "missile gap".
Mutual assured destruction - część pierwsza
Przy dyskusji o rozwoju techologii rakiet, nie sposób pominąć wkładu nazistowskich naukowców i inżynierów. W ramach Operacji Paperclip i Osoawiachim obie strony przejęły tysiące uzdolnionych ludzi, planów oraz gotowych już rakiet V-2/Aggregat-4. Równie ważni byli przejęci fizycy jądrowi czy specjaliści od silników lotniczych i nawigacji. Szczególnie dobrze umiejętności inżynierów wykorzystywało USA, pozwalając im pracować we względnym spokoju, ukrywając detale ich przeszłości. Wernher von Braun, członek SS, który zaprojektował rakietę V-2, w USA mógł liczyć na doskonałą karierę, będąc szefem Programu Redstone - pierwszego amerykańskiego pocisku balistycznego. Był on również wieloletnim dyrektorem MSFC w Huntsville, oraz głównym projektantem Saturna V - rakiety, która wyniosła Amerykanów na Księżyc. Powyżej widzimy zdjęcie "zamerykanizowanej" rakiety V-2 startującej po wojnie w Nowym Meksyku -  stała się ona bazą pocisku Redstone, podobnie jak i radzieckiej R-5 Pobeda. Zarówno ZSRR jak i USA dokonało dziesiątek takich startów pod koniec lat 40-stych, eksplorując sensowność dalekosiężnych rakiet jako nośnika broni.
Mutual assured destruction - część pierwsza
CHROME DOME

Pierwsze eksperymenty z rakietami oraz wnioski wyciągnięte z drugowojennych ostrzałów przy użyciu V-2 poddawały w wątpliwość sensowność tego typu uzbrojenia. U schyłku lat 40-stych powszechne było mniemanie, że nawet jeśli uda się skonstruować rakietę zdolną do pokonania dystansu większego niż kilkaset kilometrów, to istniejąca technologia wciąż nie będzie pozwalać na niezawodne dostarczanie głowic do celu. Próba trafienia w cokolwiek oddalonego o kilka tysięcy kilometrów wydawała się nierealna. Istotnym problemem była również masa ówczesnych ładunków nuklearnych, przez co te pierwsze teoretyczne rakiety dalekiego zasięgu musiały mieć masę wielu setek ton. Głosów za rozwojem pocisków balistycznych pojawiało się jednak coraz więcej i ich realna użyteczność stale rosła, a prace nad nimi przyspieszyły bardzo mocno w połowie lat 50-tych. Wystrzelenie w 1957 roku na orbitę Sputnika 2 pokazało opinii publicznej, że ZSRR dysponuje o wiele większymi zdolnościami jeśli idzie o ciężkie rakiety nośne niż USA. Amerykański pocisk krótkiego zasięgu Redstone, mógłby teoretycznie po modyfikacjach wynieść na orbitę ledwie kilkanaście kilogramów, a będący w fazie prototypów Atlas, o porównywalnych do radzieckiej R-7 zdolnościach, był niezwykle zawodny i niedoskonały. Dowódcy SAC, przekonani o nieuniknionym zagrożeniu ze strony radzieckich pocisków międzykontynentalnych postanowili znaleźć sposób, by zapewnić USA możliwość odpowiedzi, nawet jeśli cały amerykański kontynent zostanie zrównany z ziemią. Począwszy od roku 1958 SAC rozpoczęło program nieprzerwanej gotowości bojowej, zapewniający niezależną zdolność second strike. W jego ramach wyposażone w broń termojądrową B-52 krążyły po określonej trasie 24h na dobę, będąc zawsze gotowym do obrania ZSRR za cel, na co pozwalał rozwój powietrznych tankowców i budowa baz lotniczych na Alasce i Grenlandii. Świat wkraczał coraz bardziej w nuklearne szaleństwo, gdzie wojna nie miała już żadnego sensu, oprócz zagłady siebie i przeciwnika.
Mutual assured destruction - część pierwsza
Początkowo w programie udział brało jedynie kilka, do kilkunastu bombowców. Jak nietrudno się domyślić, koszty ciągłego utrzymywania znacznej ilości samolotów w powietrzu byłyby kolosalne i starano się je ograniczać. Mimo ekonomicznych obaw, początkowy program przeszedł w końcu w Operację Chrome Dome, w ramach której opracowano dokładne plany działania SAC w razie wojny nuklearnej, zwiększono również skalę operacji. W swoim szczycie, podczas Kryzysu Kubańskiego nawet 65 B-52 znajdowało się w tym samym czasie w powietrzu, deklarując natychmiastową gotowość do obrania wrogiego celu. Z czasem program rozszerzono również do działań w obrębie Morza Śródziemnego, zapewniając jeszcze większe zdolności odpowiedzi. Największym problemem programu, oprócz kosztów, było utrzymywanie samolotów i pilotów w stanie gotowości do lotu. Wielogodzinne, ciągłe misje bardzo mocno odbijały się na kondycji bombowców oraz biorących w nich udział ludzi. Przy tak dużej ilości godzin w powietrzu niesposób było uniknąć wypadków, które w końcu zakończyły program w 1968 roku - ryzyko przypadkowej eksplozji bomby termojądrowej na własnym lub sojuszniczym terenie było zbyt duże.
Mutual assured destruction - część pierwsza
Ilość wypadków związanych z operowaniem broni nuklearnej była tak duża, że otrzymała nawet swój własny termin - Broken Arrow. Oficjalnie od roku 1950 do 1980 takich incydentów wydarzyło się 32, nieoficjalnie mówi się jednak o ponad stu. W 1961 roku B-52 rozbił się w Karolinie Północnej, upuszczając dwie bomby termojądrowe o mocy 3,8 megaton każda. Jedna z bomb prawie kompletnie uzbroiła się podczas katastrofy, niemalże doprowadzając do pełnoskalowej eksplozji. Druga, zagrzebana na głębokości kilkunastu metrów pozostaje tam do dziś, nakryta specjalnym zabezpieczeniem. W 1966 podobny incydent wydarzył się nieopodal Hiszpańskiego wybrzeża, gdzie trzy bomby termojądrowe uderzyły w grunt w miejscowości Palomares - w dwóch z nich konwencjonalny ładunek wybuchowy eksplodował, rozrzucając paliwo nuklearne na obszarze 2km2. Na szczęście eksplozje nuklearne są niezwykle trudne do przypadkowego zainicjowania, doszło więc "jedynie" do skażenia stosunkowo niedużego obszaru. Czwarta bomba zaginęła na dnie Morza Śródziemnego na prawie trzy miesiące. Wypadkiem, który ostatecznie zakończył Chrome Dome była bardzo podobna do incydentu w Palomares katastrofa nieopodal bazy w Thule na Grenlandii. Tam również doszło do konwencjonalnej eksplozji i skażenia, a części paliwa nuklearnego nie udało się nigdy odnaleźć.
Mutual assured destruction - część pierwsza
SEMIORKA - SUKCES I NIEWYPAŁ


Począwszy od roku 1953 w ZSRR rozpoczął się projekt Rakiety R-7 Semiorka, bazujący na konceptach z końca lat 40-stych. Rodzina rakiet R-7 wyniosła na orbitę Sputnika, Łajkę, Gagarina oraz całe mnóstwo sprzętu i ludzi. Do dziś, oczywiście po modyfikacjach i usprawnieniach, jest doskonale działającą rakietą nośną, mogącą pochwalić się największą ilością udanych startów w historii przemysłu kosmicznego (prawie 2000 startów, więcej niż wszystkie pozostałe rakiety orbitalne razem wzięte!). Ważący 280 ton, 34-metrowy kolos był w momencie powstania najcięższą i największą rakietą, jaką kiedykolwiek zbudowano. Zamontowane po bokach głównego "rdzenia" stopnie sprawiały, że była bardzo niestabilną i podatną na uszkodzenia konstrukcją, wymagającą podwieszenia w specjalnym systemie podpór i kratownic, co mocno odbijało się na kosztach, przechowaniu i transporcie. Przez swój rozmiar, kompleksy startowe rakiet R-7 były łatwe do namierzenia i obrania za cel, wymuszając budowę w odludnych obszarach, co jeszcze bardziej komplikowało logistykę. Tak duży rozmiar rakiety wywodził się z wymogu znacznej ładowności, ponieważ ZSRR nie opracowało jeszcze wystarczająco lekkich głowic termojądrowych. Głowica musiała mieć siłę około 5 megaton, z samego względu niskiej celności pocisku - mógł on bowiem chybić nawet o 10 kilometrów. Wielomegatonowa głowica była sposobem na upewnienie się, że cel i tak zostanie zniszczony.
Mutual assured destruction - część pierwsza
Największą jednak bolączką R-7, podobnie jak i amerykańskiej rakiety Atlas było, wywodzące się jeszcze z programu Aggregat, użycie ciekłego tlenu jako utleniacza w mieszance paliwowej. Z czysto chemicznego punktu widzenia, ciekły tlen wydaje się najskuteczniejszym utleniaczem, jaki można względnie prosto zastosować przy projektowaniu rakiety. Ma jednak pewną bardzo poważną wadę - by utrzymać go w stanie ciekłym wymaga instalacji kriogenicznej oraz specjalnie izolowanych zbiorników, utrzymujących go w temperaturze poniżej -183 stopni celsjusza. Połączenie paliwa z masą i konstrukcją sprawiło, że przygotowanie pojedynczej rakiety do startu zajmowało prawie 20 godzin, co praktycznie eliminowało ją jako system second strike. Taki pocisk nie mógł również przebywać na platformie startowej w stanie gotowości dłużej niż kilkanaście godzin, bo niesposób było uchronić się przed stopniowym odparowywaniem ciekłego tlenu. Problemy te nie były istotne dla systemów orbitalnych, więc R-7 powoli przestawiano w rolę tylko i wyłącznie rakiety nośnej, szukając jednocześnie paliwa będącego dużo lepszym wyborem dla broni z punktu widzenia logistyki. Mimo wielu oczywistych wad Semiorka stała się w oczach Amerykanów obrazem przewagi ZSRR, pokazując, że mimo niedoskonałości technologii, ICBM miały potencjał, obok którego nie sposób było przejść obojętnie.
W tym momencie chciałbym pokrótce wyjaśnić różnice między podstawowymi typami paliw rakietowych wykorzystywanych w konstrukcjach pocisków balistycznych. Jeśli idzie o wieloskładnikowe paliwa ciekłe, to oprócz paliw kriogenicznych, o których już wspomniałem, wyróżnić możemy jeszcze paliwa hipergolowe. Paliwa hipergolowe są specyficznymi mieszankami, gdzie sam kontakt paliwa z utleniaczem wywołuje jego zapłon, co upraszcza pod wieloma względami projekt rakiety. Paliwa te są przeważnie cieczą w temperaturze pokojowej, nie wymagają więc specjalistycznych instalacji, znacznie skracając czas przygotowania rakiety do startu, choć po pewnym czasie ulegają degradacji. Niestety, jak prawie każde inżynieryjne rozwiązanie są kompromisem - swoje zalety okupują szeregiem wad. Jak można się domyślić, jedynie dość egzotyczne substancje ulegaja samozapłonowi w kontakcie ze sobą - w mieszankach hipergolowych wykorzystuje się najczęściej jakąś formę kwasu azotowego ( RFNA, N2O4) i pochodną hydrazyny. Zarówno paliwo jak i utleniacz są tu silnie żrące, toksyczne, eksplozywne i rakotwórcze, wymagają więc specjalnych procedur bezpieczeństwa i przechowywania. Część z nich zapala się samoistnie w kontakcie z wieloma pospolitymi materiałami, ubraniami, skórą czy nawet niektórymi metalami. Paliwo hipergolowe stoi w końcu za największą katastrofą w historii przemysłu kosmicznego - katastrofy Niedelina, gdzie eksplozja prototypowej rakiety R-16, stojącej na platformie startowej zabiła 92 osoby.
Największy potencjał widziano w innym typie paliwa - paliwie stałym, które znacznie ułatwia przechowywanie i kwestie bezpieczeństwa. Jest to najczęściej mieszanka sproszkowanego aluminium z nadchloranem amonu i gumą jako spoiwem. Silniki na paliwo stałe są znacznie mniej wydajne i o wiele trudniejsze w kontroli od silników ciekłych, budowa pocisku opartego o nie stanowiła więc w latach 50-tych wyzwanie. Raz uruchomione palą się do wyczerpania paliwa, a regulacja mocy i czasu trwania ciągu jest tu bardzo ograniczona. W takim wypadku dużo większą rolę odgrywa elektronika, systemy nawigacji i dokładne obliczenia trajektorii, które w okresie powstawania pierwszych ICBM były mocno zawodne i niedokładne.
Mutual assured destruction - część pierwsza
MISSILE GAP


Wspomniany już przeze mnie wcześniej "missile gap" okazał się po latach mitem, pompowanym przede wszystkim przez demokratów, będących wówczas w opozycji. Walczący o prezydenturę Kennedy wykorzystał propagandowe sukcesy ZSRR jako polityczną amunicję, oskarżając Eisenhowera o porażkę w najważniejszych kwestiach obronności. Opinia publiczna znacznie przeszacowała ilości i zdolności pocisków jakie przeciwnik posiadał, choć CIA coraz lepiej rozumiało niedoskonałości i skalę radzieckiego programu balistycznego dzięki użyciu samolotów U-2. Semiorka mimo wczesnych osiągnięć w podboju kosmosu, okazała się beznadziejną bronią, podobnie jak pierwsze wersje amerykańskiego pocisku Atlas. Testy Semiorki miały ogromne problemy z dostarczeniem głowicy do celu, która najczęściej rozpadała się w atmosferze w końcowej fazie lotu. Mimo strachu wywołanego Sputnikiem, okazało się, że R-7 weszła do użycia jako mocno niedoskonała broń dopiero na początku 1960 roku, kilka miesięcy po tym, jak Atlas D osiągnął gotowość bojową
Mutual assured destruction - część pierwsza
Początek lat 60-tych był dla USA okresem zdecydowanej przewagi na każdym polu jeśli idzie o pociski balistyczne. Podczas gdy ZSRR skupiło się na zasilanej kriogenicznym paliwem R-7, lada chwila gotowość bojową miały osiągnąć przechowywane w silosach hipergolowe Titany II i napędzane stałym paliwem pociski Minuteman. W porównaniu do Semiorki, Titan był prawdziwą przepaścią - cała procedura startowa Titana I zajmowała 15 do 20 minut, a przechowywanego w silosach Titana II około minuty. Zmodernizowane pociski Atlas F również znalazły się w silosach, a ich procedurę startu udało się skrócić do 10 minut. Rozwijane wówczas przez ZSRR rakiety R-16 mimo użycia paliw hipergolowych wciąż były powolną bronią, obarczoną masą wad. Przechowywane w hangarach i na otwartym terenie rakiety wymagały półgodzinnej procedury przygotowania do odpalenia (w stanie najwyższej gotowości) i nie mogły przebywać na platformie startowej dłużej niż kilka dni, ze względu na korozyjną naturę paliwa. Po takim zabiegu pociski musiały być wysłane do odbudowy. Nowej generacji pocisków oczekiwano w ZSRR dopiero w 1965 roku. W razie podjęcia decyzji o ataku wyprzedzającym, USA miałoby druzgocącą przewagę; ZSRR posiadało znikomą możliwość odpowiedzi. Przez moment Stany Zjednoczone rzeczywiście mogły wygrać wojnę nuklearną - nikt nie był jednak pewien co do jej skutków i sensowności, a sam Kennedy był jej zdecydowanym przeciwnikiem.
Mutual assured destruction - część pierwsza
W roku 1962 amerykanie posiadali już ponad 170 ICBM, podczas gdy ZSRR dysponowało zaledwie 20 gotowymi do startu pociskami międzykotynentalnymi. Ta rosnąca ilościowa przepaść, połączona z otaczaniem ZSRR przez kolejne bazy pocisków krótkiego i średniego zasięgu (w Turcji i Włoszech), zmusiła radzieckich decydentów do podjęcia radykalnych kroków. Amerykańska zdolność first strike zaczęła gwałtownie odjeżdżać ZSRR - radzieckie pociski i głowice były nie tylko o wiele mniej liczne, ale również bardziej zawodne, mniej celne i skomplikowane logistycznie. Mimo małych ilości ICBM, sowieci posiadali jednak znaczny arsenał pocisków o zasięgu do 2500 kilometrów, głownie R-12. Umieszczenie ich w pobliżu kontynentu amerykańskiego postawiłoby więc USA w szachu i wreszcie prawdziwa groźba wzajemnego zniszczenia stałaby się rzeczywistością. Gdy ZSRR umieściło bazy pocisków średniego zasięgu na Kubie, obie strony uzyskały realne zdolności zniszczenia siebie nawzajem w ciągu kilkudziesięciu minut. W październiku 1962 roku świat stanął na krawędzi nuklearnej zagłady, ale o tym w kolejnej części.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼

Komunizm 2.0

9
Czerwoni Khmerzy wytępili własną inteligencję - kupców, lekarzy, prawników, inżynierów.. Wypędzili z miast i kazali pracować w polu, aż do śmierci z wycięczenia. Nieposłusznych zabijano w masowych egzekucjach. Sprawcy nie zostali skazani, bo wybito sędziów i prokuratorów, którzy udokumentowaliby zbrodnie.
Sam założyciel ugrupowania Pol Pot, dożył spokojnej starości w chatce na skraju dżungli, cieszył się szacunkiem i dawał wywiady do telewizji.
Brzmi znajomo?
KOMUNIZM - NIGDY WIĘCEJ
Komunizm 2.0
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼
0.12745881080627