W czasie wojny nie ma prostych historii… Opowiem Wam jedną. Znajdźcie dzidki chwilę, będzie długa, nieoczywista i smutna. Zdjęcie to wisiało przez lata u mojem babci, tej młodej dziewczyny z prawej strony. Fotograf zrobił je na Nadodrzu w 1950r. Cała rodzina, która przeżyła II wojnę światową znalazła się w zrujnowanym Wrocławiu. Postanowili uwiecznić to, że mogą być razem, po tym co przeżyli, zwłaszcza w 1943 i 1944 r. Ciocia Bronia (po lewej) kilka lat była niewolnicą w niemieckiej wsi. Trafiła tam z łapanki, w 1942 r. Mieszkała w chlewie. Upokarzana i bita pod koniec roku 1945 r. wróciła do Polski. Jechała na Wschód, do rodziny. Do powiatu Zborowskiego, do maleńkiej wsi Cecowa (Kałyniwka). Nie dotarła tam, granice się zmieniły, nie wpuścili… za krzywdy doznane przez 3 lata nie otrzymała nic. Mój pradziadek, Jan (w środku),na początku XX w. pracował jako listonosz. W 1914 r. został wcielony do armii austro-węgierskiej, gdzie walczył na froncie wschodnim. Zdemobilizowany, rolnik z dziada pradziada otrzymał ziemię w województwie tarnopolskim. Osiadł w Cecowie pod Zborowem. Były to miejsca zamieszkane po połowie przez Polaków i Ukraińców. Dom dalej stoi. W 1939 r. chciał iść do wojska, nie został przyjęty z powodu wieku. Jego „bogactwo” nie było wielkie, ale sowieccy okupanci widzieli w nim kułaka. Uratował go sąsiad, Żyd, który potrafił się „dogadać” z Sowietami. Nie wywieźli na Sybir. Stracił jednak wiele. To wtedy rozbudował w lesie komórki na ziemniaki, tak, że mogły pomieścić więcej jedzenia. Nie wiedział wtedy, że będą one czymś więcej niż tylko spiżarnią. W1943 r. we wsi zjawili się Niemcy. Przyjechali do jednej z mieszkanek, Niemki, mieszkającej w tej wsi od czasów Franciszka Józefa. Cel ich wizyty wyjawiła ona sama. Pradziadek znał niemiecki. Przyszła do niego i długo rozmawiali. Wujek Władek (z lewej) dostał od ojca polecenie odwiedzenia każdej polskiej chałupy. Niemka ostrzegła go, że wieczorem będzie ewakuowana i niech znajdzie bezpieczne schronienie. Od 1942 r. babcia bała się ukraińskich sąsiadów. Wypasając krowy, śpiewała piosenki w tym języku, żeby nie rozpoznali w niej Polki. Dopiero jak mi o tym powiedziała uświadomiłem sobie, dlaczego wujek Władek poszedł do polskich gospodarzy. Nikt jednak nie chciał go słuchać. Lipcowym wieczorem, cała rodzina, cicho i pojedynczo opuściła dom. Udali się do schronienia w lesie. Przesiedzieli tam 3 dni. Władysław postanowił sprawdzić czy coś się stało. Kiedy długo nie wracał, jego brat Stanisław szykował się do drogi. W końcu jednak Władek wrócił. Był w szoku i prawie się nie odzywał. Jedyne co wykrztusił to „musimy uciekać”. Moja babcia miała 10 lat i niewiele pamięta z tułaczki. Dwa wspomnienia utkwiły jej jednak mocno w pamięci, na tyle, że kiedy pod koniec życia nie ogarniała już nic, to pamietała doskonale. Dziesiątki zabitych w bestialski sposób dzieci. Bez oczu, języków z rozprutymi brzuchami. Drugie wspomnienie to żołnierze, Ci, dzięki którym poczuła się bezpiecznie oraz jeden z nich, lekarz który ją wyleczył - Ją i jej rodzinę uratował sowiecki oddział, za którym rodzina dotarła do Rzeszowa. Dopiero tam wujek Władek powiedział co się stało. Być może wcześniej zdradził to tylko ojcu. Kiedy wtedy wrócił do zobaczył rozkradziony dom oraz to co go osłupiło. Swoich sąsiadów, Polaków, wymordowanych w bestialski sposób. Kto to zrobił? Ukraińscy sąsiedzi, z którymi żył niemal jak bliskimi. Nie Upowcy czy banderowcy, zwykli ludzie! Stał za długo. Został zauważony przez jednego z ukraińskich mieszkańców, który go uratował. W tym podłym czasie byli i dobrzy Niemcy, Sowieci i Ukraińcy. Jest jednak zadra. Nikt z mojej rodziny nigdy nie usłyszał słowa przepraszam, nikt nie zadość uczynił ich zabitym sąsiadom. Mojej rodzinie udało się przeżyć, ale ponad 100tys. rodaków nie. Dzisiaj wszyscy ze zdjęcia już nie żyją. Nie chodzi o zemstę a o pamięć i przeprosiny. Nie ma przecież pojednania bez wzięcia na siebie odpowiedzialności. To tylko tyle i niestety dalej aż tyle. Szkoda...