Kawałek dalej jakiś koleś wali pokłony przed grzybem.
- Wszystko w porządku? – pytam.
- Szatan – odpowiada i zaczyna lizać grzyba pod kapeluszem.
- Rozumiem – kłamię, kreślę znak krzyża w powietrzu i odchodzę.
Ale wtem kątem oka dostrzegam cień przemykający między drzewami.
Ruszam za nim i po chwili widzę:
Stary sweter w jodełkę, spodnie moro, kalosze, bagnet za pasem, wiadro po farbie z ołowiem, pordzewiały rower marki Ukraina.
Widzę tutaj dwie opcje - typ albo idzie na grzyby albo wraca do porzuconych w lesie zwłok na kolejną porcję pośmiertnych amorów.
Wiem, że jeśli chcę znaleźć grzyby, muszę za nim iść, ale doskonale zdaję sobie również sprawę, że mogę już nie wrócić.
Zakładam, że to jednak mistrz ceremonii i ruszam za nim w bezpiecznej odległości.
Gość tymczasem doskonale zdaje sobie sprawę, że ma ogon, bo co jakiś czas odwraca się i posyła mi to podejrzany uśmiech, to podstępne spojrzenie.
Idę dokładnie za nim i jakimś cudem to ja zbieram twarzą pajęczyny.
Wtem rozpływa się między drzewami.
No, dobra, jestem w lesie, teraz tylko znaleźć jakieś grzyby i wyjść z tego cało.
Halo, czy są tu jakieś grzyby?
Kurde, no są.
Rosną sobie ot tak sobie.
Jak gdyby nigdy nic.
I to jeden nieopodal drugiego.
Dziwne…
Może mi w to nie uwierzycie, ale w dwie godzinki nazbierałem pełen koszyk i to bez żadnych niebezpiecznych sytuacji!
No dobra, teraz tylko odnaleźć drogę powrotną do auta i dotrzeć do niego w jednym kawałku.
Kurde…
Przecież moje auto widać stąd, gdzie stoję…
Idę i zastanawiam się nad tym wszystkim.
Jak bym nie próbował tego ugryźć, za każdym razem wychodzi mi, że po prostu miałem niebywałe szczęście.
Nieopodal parkingu ten sam koleś co wcześniej wali pokłony przed innym grzybem.
- Szatan? – pytam.
- Papierzak – odpowiada.
- Religijny człowiek – mówię do siebie.
Wracam do domu.
Myślę, czy by może nie odpocząć, ale przecież nie ma chwili do stracenia.
Biorę szczoteczkę do zębów i zabieram się za czyszczenie.
Po kilku godzinach grzyby lśnią jak nowe.
Pora je sprawdzić.
Aplikacja w smartfonie pokazuje, że połowa to pieczarki, a połowa muchomory.
Wyrzucam połowę.
Dla pewności otwieram lodówkę i skanuję grzyby na pizzy z Biedronki.
Też muchomory.
Wyrzucam pizzę i aplikację.
Połowy sam jednak nie jestem pewien, więc i ta ląduje w koszu.
Tymczasem połowa połowy jest obgryziona przez ślimaki.
Nie no, przecież samiec alfa i omega ze szczytu łańcucha pokarmowego nie będzie dojadał resztek po jakimś mięczaku-obojnaku.
Wyrzucam.
Rozcinam pozostałe i okazuje się, że w połowie połowy połowy połowy robale dokazują jak patusy pod Żabką w niedzielę wolną od handlu.
Wyrzucam.
Nie jest tak źle, zostały mi dwie garści grzybów!
W mojej głowie powoli układa się genialny plan:
Jedną garść usmażę, drugą - ususzę.
Wpisuję w wyszukiwarkę: 'gesler, grzyby, przepis, łatwy, zanzibar'.
'Najpierw obgotuj przez 10 minut i wylej wodę. Potem obgotuj przez następne 10 minut i wylej wodę. Potem już tylko na 10 minut na rozgrzaną patelnię'
Kierując się zdrowym rozsądkiem i rozsądnymi instrukcjami, z mojego koszyka grzybów wyszły mi dwie garści grzybów, a z jednej z nich trzy czwarte łyżki stołowej.
Coś musiałem źle zrobić, bo przecież nie wyparowały…
W końcu nadchodzi ta wiekopomna chwila:
Nabieram je na łyżkę i zjadam - na raz, bez chlebka, z namaszczeniem.
Mm… O tak… Kawior lasu…
Hm…
Smak chyba wylałem razem z wywarem…
Trudno — suszenie na pewno się uda.
W imię intensywnego grzybowego aromatu!
Zgodnie z zaleceniami — piekarnik na 40 stopni i idę spać.
Wstaję rano, w mieszkaniu unosi się intensywny grzybowy aromat.
Udało się! - myślę.
Ochoczo otwieram piekarnik.
Szukam moich grzybów, ale ich nie widzę.
Wchodzę do Internetu i tam również szukam.
W Internecie moich grzybów nie ma, ale wychodzą na jaw nowe informacje:
92% wody, no kto by pomyślał.
Ołów, kadm, rtęć i arsen.
Radioaktywny izotop cezu.
Rabdomioliza.
To całe grzebanie to jest dla jakichś psycholi!
Grzybobranie.
Grzybobabranie.